W 1925 roku, w początkach kwietnia przyjechałem na ferie wielkanocne do Końskich. W drugim dniu po przyjeździe spotkałem na ulicy kolegę gimnazjalnego Tadzia Mickiewicza, który w rozmowie nadmienił, że na „Budowie” robotnicy wykopują ludzkie kości i wywożą je na cmentarz. (“Budową” mieszkańcy Końskich nazywali rozległy plac w północnej części miasta, gdzie rozpoczęto planowanie i równanie gruntów pod mające powstać warsztaty kolejowe. Całością tych prac kierował inżynier Komorowski). Wiadomość o tych kościach bardzo mnie zaintrygowała, bo nawet w notatniku zrobiłem na ten temat zapis: Dn. 7.04.1925. Warsztaty kolejowe. Znalazłem stary czekan żelazny. Robotnicy kopiąc znajdują bardzo dużo kości ludzkich i czerepy. Miejscowi ludzie tłumaczą sobie te znaleziska mogiłami z czasów najazdu tatarskiego lub szwedzkiego. Następnie znaleziono we wschodniej stronie urny z popiołami, ale robotnicy potłukli je sądząc, że znajdą w nich pieniądze. Skorupy potwierdzające obecność urn – znalazłem. Tyle notatnik.
Zaraz po powrocie do domu, przypomniawszy sobie osobę pana Ludwika Sawickiego, którego dawniej poznałem w Koprzywnicy, a następnie na wycieczkach PTK w Warszawie – napisałem krótką informację o zagadkowych znaleziskach na „Budowie”. Tymczasem codziennie rowerem dojeżdżałem na „Budowę” i tłumaczyłem robotnikom, że nie należy niszczyć urn, gdyż w nich najczęściej jest tylko popiół i drobne kosteczki. Po kilku dniach z radością ujrzałem pana Ludwika Sawickiego, rozmawiającego z kierownikiem budowy inż. Komorowskim. Po tej rozmowie podszedłem do p. Sawickiego, który dziękował mi za wysłanie do niego kartki, choć miał również wiadomość o wykopaliskach od innej osoby. Mówił mi p. Sawicki, że inż. Komorowski nie jest zadowolony z poleceń pana Sawickiego dotyczących wstrzymania robót na kilka tygodni, bo cmentarzysko, jak je określił “wczesnohistoryczne” – jest bardzo rozległe. Aby zabezpieczyć teren przed niepożądaną penetracją oraz by przyspieszyć prace ziemne p. Sawicki zaangażował grupę robotników, oraz zażądał pomocy z Warszawy. Niebawem przyjechała pani Maria Sawicka, też archeolog, a po kilku dniach przyjechali pp. profesorowie Jakimowiczowie, też archeologowie. Niejaką pomoc, choć nieregularnie – i ja świadczyłem, oczywiście bezinteresownie. Bardzo mnie interesowały wykopaliska, a zwłaszcza dyskusja między archeologami na temat znalezionych przedmiotów. Codziennie były odkopywane groby, w których grzebano mężczyzn, przeważnie z głową na wschód i kobiet – z głową na zachód. Oczywiście grzebano zmarłych bez trumien. Określono, że to słowiańskie cmentarzysko pochodzi z XI wieku. Codziennie znajdowano rozmaite naczynia, żelazne groty, siekierki, czekany, a nawet dwa długie miecze, a w grobach kobiecych – paciorki, pierścienie z brązu, kabłączki ozdabiające włosy na skroniach, a także kolczyki o inne drobne, żelazne przedmioty.
Wykopaliskami interesowali się mieszkańcy Końskich i gromadnie przychodzili na „Budowę”. stawali na krawędzi wykopu i przyglądali się pracy archeologów. Pewnego dnia przyjechał na pięknym koniu elegancko ubrany, w lakierowanych butach, sam pan komisarz policji p. Borucki. Pan komisarz stojąc na koniu nad wykopem z góry spoglądał na pracujących archeologów, przy odsłanianiu szkieletów ludzkich.
– Doniesiono mi, że wykopujecie powstańskie kości i co z nimi zamierzacie zrobić? – zapytał komisarz.A wtedy wstał pan Sawicki w swojej tybetańskiej czapeczce – zaczął wyjaśniać, że te groby są pozostałością ze znacznie starszych czasów, bo z XI wieku.
– A co tam w tych grobach znajdujecie?
– Różne przedmioty i szkielety, a nawet teraz niedawno znaleźliśmy nóż żelazny. Czy chce pan Obejrzeć?
– Proszę.
Komisarz z godnością zsiadł z konia i z wielkim niedowierzaniem zaczął oglądać podany mu nóż, który pokryty był grubą warstwą rdzy i piasku.
– To jest nóż? A gdzież jest okładka?
Pan Sawicki uśmiechnął się i wesoło odpowiedział:
– Ej! Ja myślę, że panu więcej chodzi o korkociąg, niż o okładkę, która w żadnym razie jako drewniana nie mogła przetrwać do dziś.
Po tej odpowiedzi, długo już na „Budowie” komisarz nie zabawił i kłusem odjechał do domu.
W dniu 19 kwietnia 1925 r. nie pracowano przy wykopaliskach. Był to piękny, ciepły, słoneczny dzień świąteczny. Tego dnia wczesnym rankiem udaliśmy się z pp. Sawickimi do pobliskiej wsi Barycz, gdzie za wsią, nad rzeczką była rozległa wydma piaszczysta. Tam rozpaliliśmy ognisko, wodę w głębokiej aluminiowej misce przyniosłem z rzeki, a pani Maria Sawicka zagotowała nam pyszną czekoladę z sucharami. Zaraz po tym śniadaniu z małymi woreczkami ruszyliśmy na przeszukiwanie wydmy. Zgodnie z oczekiwaniami znaleźliśmy mnóstwo okrzesków krzemiennych, kilkanaście grotów, dwie siekierki, sporo skorup itp. Były to okazy neolityczne. Jednak to chodzenie przez kilka godzin poi piachach zostało zauważone przez mieszkańców pobliskiej wsi. Gdy spożywaliśmy drugi posiłek, zauważyliśmy ciasną, zbitą gromadę ludzi idących od wsi w naszym kierunku. Na czele szedł chłop w czarnym ubraniu, długich butach, w granatowym kaszkiecie i świecącą miedzianą blachą na piersiach. Był to sołtys. W pewnej chwili tłum ludzi się zatrzymał, tylko sołtys się od nich oddzielili zbliżywszy się do nas na kilkadziesiąt kroków, podniósł rękę do daszka czapki i powiedział:
– Ja ty jezdem sołtysem i muszę wiedzieć, co wy tu od rana robicie i czego tu szukacie?
Wówczas pan Ludwik wstał od ogniska i wygłosił krótki naukowy referat o paleolicie i neolicie. I zakończył, że my tu zbieramy te szczątki dawnych kultur dla nauki itd. Oczywiście sołtys nie zrozumiał ani słowa, ale stuknąwszy obcasami zgrabnie się odwrócił do tłumu i powiedział:
– W porządku!
Na tym wizyta skończyła się i cała gromada wróciła do wsi. Dziwiło nas to zachowanie, bo nikt się do nas nie zbliżył, nikt się o nic nie wypytywał i wkrótce zniknęli za opłotkami. Innym razem, też w dzień świąteczny w końcu kwietnia wybraliśmy się koleją z Końskich do stacji Ruda Białaczowska, celem zbadania tamtejszych rozległych wydm piaszczystych. Na tej wycieczce byli państwo Maria i Ludwik Sawiccy, państwo Jakimowiczowie i ja. Od przystanku do wydm było około półtora kilometra, ale przyroda była bardzo piękna i dość wygodne ścieżki. Wreszcie rozbiliśmy obóz; ja musiałem przynieść wodę do zagotowania kawy, a państwo zbierali chrust z pobliskich zarośli. Wydmy były bardzo rozległe, a pobliżu rzeczki były sadzawki, świadczące o prowadzonym tu gospodarstwie rybnym. Po smacznym posiłku, archeologowie udali się na poszukiwania, trzymając w rekach woreczki na ewentualne znalezione przedmioty. Ja zaś jako najmłodszy musiałem wziąć naczynia i umyć je w najbliższej sadzawce. W trakcie szorowania aluminiowych miseczek, talerzyków i filiżanek, niespodziewanie usłyszałem głos:
– Co wy tu robicie?
Na wysokim brzegu sadzawki stał wysoki, barczysty mężczyzna w grubych butach i z grubą laską w ręce. W pierwszej chwili pomyślałem, że ten prosty chłop nie zrozumiałby celu naszej podróży i poszukiwań archeologicznych, więc „na odczepnego” powiedziałem:
– Ano badamy glebę tych terenów; chodzi o ustalenie jakości gliny i piasków, bo zamierzamy budować tu w niedalekiej przyszłości cegielnię…
Nieznajomy nie odpowiedział, pokręcił głową i dopiero po chwili rzekł:
– To dziwne. Wy tu chcecie budować cegielnię bez mojej zgody? To przecież moje są te wydmy i gospodarstwa rybne.
Wówczas wybiegłem na krawędź sadzawki, przeprosiłem owego pana za mój żart i wyjaśniłem mu całą prawdę.
– No to przyjdźcie do mnie na herbatę; mieszkam w tej oddalonej samotnej chałupie. Nazywam się Suzin – podał mi rękę – będę czekał.
Zabrałem więc swoje naczynia i przyszedłem do naszego „obozu”. Wkrótce wszyscy się zeszli przy ognisku.
Moja przygoda z panem Suzinem rozbawiła państwa Sawickich i Jakimowiczów, ale zaproszenie przyjęli i niebawem ruszyliśmy do samotnej chałupy wśród rozległych piasków. Była to wielka, chłopska chałupa ze słomianą strzechą, a przed nią stał Suzin i po przedstawieniu się szerokim gestem zaprosił nas do wnętrza. I tu nas spotkała niespodzianka: w ogromnej izbie na podłodze i wszystkich ścianach były piękne dywany. Na pytania, skąd posiada takie piękne i zabytkowe dywany pan Suzin odpowiedział:
– To są resztki mojej fortuny – i zaprosił nas do stołu.
Opodal stał samowar, a na stole stały bardzo piękne, porcelanowe filiżanki. Stara gospodyni wyszła z kuchni i chciała nalewać wrzątek, ale pani Kazia ją wyręczyła i wkrótce już pili aromatyczną herbatę i jedli rozmaite sucharki i ciasta. Panowie archeologowie wyjaśnili p. Suzinowi cel podróży do jego piaszczystych wydm. Potoczyła się miła i interesująca rozmowa, ale wkrótce musieliśmy wyruszyć z gościnnej chałupy. Wszyscy zadowoleni, wieczorem wróciliśmy do Końskich.