Któregoś pięknego i bardzo ciepłego dnia w początku października 1944 r. zobaczyłem w moim ogrodzie w Końskich jakiegoś nieznajomego osobnika w długim, po kostki, ciężkim płaszczu z czarną torbą w ręku. Był zgarbiony, nieogolony, o smutnym wyrazie twarzy.
– Pan do mnie?
– Nie. Tak przypadkowo tu zaszedłem, gdy zobaczyłem ten duży ogród. Jestem rzeźbiarzem z Warszawy, tu po Powstaniu Warszawskim z żoną. Wysiedliły nas władze niemieckie. Chodzę i szukam trochę warzyw i owoców. Czy mogę kupić?
– Drogi panie! Ja nie sprzedaję ani owoców, ani warzyw. Mam liczną rodzinę i jeszcze kilka osób też z Warszawy, wysiedlonych po powstaniu. Zawsze znajdzie się trochę warzyw, zwłaszcza pomidorów i owoców, którymi bardzo chętnie pana obdarzę.
Tak się zawarła nasza znajomość, która szybko przerodziła się w przyjaźń.
– Głowiński się nazywam, Apolinary mi na imię i kiedyś dobrze mi się powodziło – powiedział przez łzy z lekkim akcentem kresowym.
Od tego czasu dość często widywaliśmy się, bądź u mnie w ogrodzie, bądź w zacisznym hipotecznym lokalu, gdzie formalnie pełniłem obowiązki pisarza hipotecznego. Tam dwa razy w tygodniu (we wtorki i piątki) schodzili się przed południem wysiedleńcy z Warszawy (w większości uczestnicy Powstania). Głowiński, znakomity gawędziarz opowiadał ze swadą swe przeżycia i wędrówki zagraniczne, oraz mniej wesołe wydarzenia okupacyjne. Ze smutkiem wspominał swoją pracownię rzeźbiarską w Warszawie, urządzoną nowocześnie, gdzie bloki granitowe, czy potężne pnie drzew były przesuwane i zgrubnie obrabiane urządzeniami elektrycznymi. Dzięki takiej pracowni mógł się podjąć wykonania monumentalnego pomnika marszałka Józefa Piłsudskiego na koniu w Tarnopolu. Niestety, ta nowoczesna pracownia, marzenie całego życia Głowińskiego, uległa całkowitemu zniszczeniu i spaleniu podczas walk na Powiślu (przy ulicy Oboźnej 4) w czasie Powstania Warszawskiego.
Mając wiele czasu, wędrował nasz rzeźbiarz po ogrodach i zauważył kiedyś na posesji przedwojennej fabryki farb mineralnych (dawniej własność Lewina) popielatą glinkę, dość tłustą, nadającą się do modelarstwa rzeźbiarskiego. Twierdził, że bardzo podobną glinkę sprowadzał do swej pracowni z Francji. Powiedziałem, że powiernikiem tej fabryki wyznaczonym przez władze niemieckie jest mój dobry znajomy (Witold Radomski – wysiedlony z Poznania w 1939 r.), którego mogę poprosić na pobieranie tej glinki w niewielkich ilościach. Wkrótce pan Apolinary wybrał się na śmietnisko miejskie, skąd niebawem wrócił z torbą pełną kości zwierzęcych, które następnie wygotował i po ostudzeniu zaczął z tych kości wycinać „narządka rzeźbiarskie” niezbędne do modelowania. Jego pierwszą pracą rzeźbiarską była płaskorzeźba mojej podobizny. Kościanymi „narządkami” wymodelował moją twarz i wykonał potem odlew gipsowy. Płaskorzeźba okazała się bardzo udana. Znając zaś wiele osób z ówczesnej inteligencji w Końskich, udało mi się kilka osób namówić na zamówienie swoich podobizn u A. Głowińskiego. Wykonał udane popiersie księdza A. Ręczajskiego, pani Marii Radomskiej, inż Szuberta i innych. Te artystyczne wytwory w pewnym stopniu podreperowały jego skromny budżet. Wiele pomógł mu ksiądz A. Ręczajski, jako przewodniczący miejscowego oddziału RGO.
Niekiedy w czasie jesiennej szarugi przychodził do naszego domu i przy herbacie wspominał dawne czasy, gdy był uczniem Laszczki i Wyspiańskiego, a później swój pobyt za granicą, zwłaszcza we Włoszech i w Paryżu. Był starszy ode mnie o 17 lat i dużo w życiu widział i przeżył. Kiedy ja wspominałem mój udział w Ochotniczej Armii 1920 roku, to A. Głowiński, że internowano go (jako poddanego austriackiego) na Syberię, ale już w 1918 roku wstąpił ochotniczo do 3 Dywizji Syberyjskiej. Był skromny i niechętnie opowiadał swoich artystycznych sukcesach. Trzeba było „ciągnąć go za język” i wówczas wyliczał wykonane popiersia, płaskorzeźby, medaliony i rzeźby monumentalne. Były to rzeźby portretowe W. Trąpczyńskiego i M. Rataja, posągi Kraszewskiego, Sienkiewicza, Słowackiego i wiele innych. Najcenniejszą jego pracą był pomnik Józefa Piłsudskiego w Tarnopolu, postawiony w 1935 roku.
– Bracie! Wyobraź sobie cokół pięciometrowej wysokości, a na nim 3,4 m wysoki posąg marszałka na koniu. To największy pomnik marszałka na koniu w Polsce. A oprócz tego po obu stronach piedestału umieściłem dwie postacie; legionisty i żołnierza polskiego! Boże! Jak ja się cieszyłem, gdy udało się zmontować ten pomnik w Tarnopolu! To moje rodzinne miasto! Tyle wspomnień!
Tymczasem wojna się kończyła. Codziennie poczta pantoflowa, a przede wszystkim konspiracyjny nasłuch radiowy, przynosił nowe wiadomości o zwycięstwach aliantów i posuwaniu się Armii Czerwonej. Zaostrzyły się walki partyzanckie, a ponieważ powiat konecki był mocno zalesiony, przeto oddziały AK, zwłaszcza Ponurego i Robota codziennie niemal staczały potyczki z żandarmerią, a nawet z jednostkami wojska niemieckiego. Często też były napady na wojskowe pociągi niemieckie. Właśnie w powiecie koneckim oddział Robota (Waldemara Szwieca) okrył się sławą, a w jego plutonach walczyło wielu konecczan, wychowanków gimnazjum im. św. Stanisława Kostki.
Wreszcie wojna się skończyła, gdyż wojsko sowieckie w dniu 16 stycznia niespodziewanie nad ranem wdarło się do Końskich. Niemcy byli zaskoczeni. Po kilkugodzinnej strzelaninie Niemcy opuścili miasto, ratując się ucieczką w stronę lasów. W mieście pozostawili setki samochodów wyładowanych zdobyczą wojenną. wytworzyła się sytuacja bardzo korzystna dla przesiedleńców z Warszawy, a również dla Apolinarego Głowińskiego. W jakimś porzuconym samochodzie znalazł wysokie buty, koce, kilkanaście sztuk bielizny oraz piękny budzik. Opowiadał mi o tym z pewną trwogą, bojąc się możliwości powrotu Niemców. Wkrótce Apolinary był na moich imieninach (w dniu 19 stycznia 1945 roku), które wypadły całkiem nieźle.
W lutym 1945 roku mrozy zelżały i Apolinary Głowiński okazyjnym samochodem ciężarowym wybrał się do Warszawy. Po trzech dniach wrócił bardzo zmartwiony, gdyż swoje mieszkanie w rozwalonym domy zastał zupełnie wyszabrowane, a pracownię tak zniszczoną, że stracił nadzieję na jej odbudowanie. Chociaż Głowiński pochodził z kresów, z Wschodniej Małopolski, to jednak mieszkając kilkadziesiąt lat w Warszawie pokochał to waleczne miasto i postanowił do niego wrócić (jak tylko się ociepli). Istotnie po paru tygodniach przyszedł do nas pożegnać się i niebawem wyruszył z żoną do Warszawy.
Wkrótce władze „ludowe” poprosiły mnie, jako oficera rezerwy do „ludowego” wojska w Warszawie. Proponowano mi wysokie stanowisko w sądzie wojskowym, ale stanowczo odmówiłem i przydzielono mnie do sztabu kwatermistrzostwa w Piastowie, a więc bardzo blisko Warszawy.
Po kilku tygodniach odwiedziłem Apolinarego, który znalazł jakąś pracę zarobkową i zaczął urządzać nowe, skromne mieszkanko na ulicy Tamka. Jak mnie zobaczył bardzo się ucieszył.
– Daj Boże zdrowie. Daj Boże zdrowie – powtarzał – Jak żeś mnie odnalazł?
– Ano przed wyjazdem dałeś mi przypuszczalny adres, który okazał się aktualnym.
Apolinary jakoś się odmienił, trochę zeszczuplał, zmniejszył czarny wąsik, na skroniach przybyło siwizny. Dla tradycji poczęstował nie niezłym bimbrem i na ucho mi powiedział, że chce mnie wkrótce prosić na ojca chrzestnego swego syna. Istotnie pani Głowińska powiła niebawem zdrowego syna Apolinaremu, a ja w pełnej gali oficerskiego munduru (przedwojennego) spełniłem zaszczytną rolę ojca chrzestnego. Głowiński odnowił dawne znajomości z Drabikiem i wkrótce dostał jakieś zajęcie przy scenografii i dekoracji teatralnej w Warszawie.
Z biegiem czasu nasze spotkania stawały się coraz rzadsze, skutkiem nawału pracy w sztabie kwatermistrzostwa, tym bardziej, że musiałem od czasu do czasu odwiedzać swoją rodzinę w Końskich. Wkrótce zostałem „wyreklamowany” i zwolniony z wojska przez ministra Świątkowskiego. Przedstawiono mi około 10 miejscowości do wyboru na stanowisko sędziego Sądu Okręgowego. Wybrałem Toruń, piękne miasto otoczone lasami i tam we wrześniu 1945 roku przeprowadziłem się z moją rodziną, a w mojej pięknej willi zamieszkali (bez mojej zgody) komuniści.
W najlepszej pamięci zachowałem Mojego Polka Głowińskiego.