Na ślad historii o ukrytym zasobniku ze zrzutu, trafiłem we wczesnych latach 90. Pewien człowiek dowiedział się jakie mam hobby, wspomniał historię o ukrytym w pobliskim Nieświniu zasobniku zrzutowym z Anglii, z czasów II Wojny Światowej.
Podobno w marcu 1943 roku, ciemną nocą, nadleciał w okolice Końskich brytyjski samolot transportowy Halifax. Zrzut odbył się na polanie w lasach między Piłą a Starą Kuźnicą. Na spadochronach wylądowało kilku skoczków Cichociemnych, oraz kilka pojemników z materiałami, amunicją i bronią dla miejscowych oddziałów partyzanckich. Operacja nosiła kryptonim „Brick”, a oficerami skaczącymi z 13 na 14 marca 1943 r byli: mjr Franciszek Koprowski „Dąb”, ppor. Longin Jurkiewicz „Mysz”, ppor Wojciech Lipiński „Lawina”, ppor Janusz Messing „Bekas”.
Lądowanie przebiegło bezpiecznie, w oznaczonym czasie i miejscu. Oficerowie mieli ze sobą tak zwane „złote pasy”, które musieli ukryć zgodnie z instrukcją. Informacje dotyczące miejsca ukrycia pasów przekazano miejscowej placówce AK. Grupa ochraniająca przybycie skoczków, zabezpieczyła również zasobniki. Większość zrzuconych pojemników przewieziono do magazynów leśnych. Okazało się, że wszystkie nie zmieściły się na podwody i kilka trzeba było ukryć na miejscu w lesie.
Po kilku dniach partyzanci po wyprawieniu gości z Anglii w wyznaczone im rejony, wrócili na miejsce ukrycia „złotych pasów” i zasobników. Podjęto parciane pasy w których zaszyte były złote monety i dolary. Po przekazaniu depozytu do sztabu, okazało się że jeden z nich jest naruszony i brak jest pliku banknotów 20 dolarowych. Pierwsze podejrzenia padły na członków ruchu oporu biorących udział w przyjęciu zrzutu, oraz podjęciu i przekazaniu pasów do centrali. Żołnierze wzięli sobie za punkt honoru odnalezienie brakujących pieniędzy. Wywiad nakazał pilnować przeróżnych transakcji na bazarze, melinach i na czarnym rynku gdzie mogłyby pojawić się dolary. (Podobną sytuację mogliśmy oglądać w serialu Czas Honoru, prawdopodobnie scenarzysta skorzystał z prawdziwej historii z okolic Końskich). Wróćmy jeszcze do zasobników, ukrytych w lesie po zrzucie. Otóż zakopano 4 pojemniki, a podjęto kilka dni później tylko 3. Znać było ślady czyjejś ingerencji w skrytce. Ślady dwóch ludzi i bruzda wyorana przez ciągnięty ciężar prowadziły do skraju lasu, gdzie ślady kończyły się na drodze. Zasobnik został włożony zapewne na wóz konny. Próby odnalezienia skradzionego pojemnika spełzły na niczym. Nie znaleziono żadnego śladu, mimo zakrojonego na szeroką skalę śledztwa. Ale ważniejsze były skradzione dolary, chodziło przecież o prestiż i honor żołnierzy podziemia. Po kilkunastu dniach na czarnym rynku pojawia się 20 dolarowy banknot. Ktoś zapłacił nim za niedostępne lekarstwa. Odzyskano banknot i pozyskano informację o człowieku, który nim płacił. Człowiek ten został zatrzymany i poddany śledztwu. W trakcie przesłuchania wyszło, że otrzymał on kilka banknotów od chłopa z okolicznej wioski, u którego zaopatrywał się w mięso. Mając niezbędne informacje dotyczące zamieszkania „dolarowego chłopa”, ruszyli pod wskazany adres.
W chacie widać było wszędobylską biedę, na kuchni gotowały się ziemniaki, a gromadka dzieciaków ciekawie przyglądała się partyzantom. Żona gospodarza spoglądała z niepokojem na przybyłych. Chłop na początku nie przyznawał się do znajomości z człowiekiem z bazaru, ale po kilku przypominających razach, przypomniał sobie o handlu wymiennym z tym człowiekiem. Chłop organizował i sprzedawał lub wymieniał mięso na inne towary z mieszkańcami miasta. Po pytaniu o dolary, zaciął się w sobie i nie odpowiadał na żadne pytania. Nie pomogły kuksańce i groźby. Dopiero przerzucony przez belkę pod sufitem sznur z pętlą, płacz dzieci i błaganie żony, złamało nieszczęśnika i wskazał miejsce ukrycia dolarów. Skrytka znajdowała się w dolnej części glinianego pieca, w wydrążonym otworze zamaskowanym kawałkiem pomalowanej na biało wysuszonej gliny. Brakowało 3 banknotów 20 dolarowych, które odzyskano od człowieka z bazaru. Chłop oberwał wyciorem po gołym tyłku i dostał ostrzeżenie. Pieniądze odzyskano i przekazano do sztabu.
Ale co z zasobnikiem? Prowadzone dochodzenie nie przyniosło rezultatu. Chłop nie wiedział nawet o co go pytają. Nie widział nic i nikogo. Opowiedział, że wracając z pozyskanym mięsem przez las w nocy z 13 na 14 marca, zobaczył wozy i żołnierzy kierujących się w stronę Niekłania. Poczekał aż przejdą i ruszył tam skąd wyjechali partyzanci. Odnalazł miejsce po ogniskach i domyślił się że był zrzut. Poczekał do rana i zaczął szukać śladów. Widać było próby maskowania bytności skoczków i partyzantów, ale bystry chłop, wychowany w lesie, wiedział jak znaleźć wskazówki i ślady. Znalazł w pewnym miejscu kilka niedopałków papierosów i trochę śladów butów. Nienaturalne wydało mu się niewielkie wzniesienie z posadzonym jakby krzakiem rokity. Odnalazł ukryte pasy, ale odpruł tylko jedną kieszeń i wziął zwitek banknotów. To wszystko jednak go przeraziło i przerosło, resztę zostawił jak było i z powrotem zamaskował skrytkę. W domu żona nakazała odnieść dolary na miejsce, ale chłop się zastanawiał, a kiedy zdecydował się odnieść skradzione pieniądze, było już za późno. Sprawa zaginionego zasobnika nigdy nie została wyjaśniona.
W roku 1991 trafiłem do szpitala na rutynowe badania, które miały potrwać kilka dni. Leżałem na sali z dwoma innymi pacjentami. W chwilach między badaniami czytałem książki o charakterze historycznym, którymi również żywo interesował się jeden z chorych. Po trochu, nasze rozmowy przeradzały się w ciekawe dyskusje na temat lokalnej historii. Jeden temat zainteresował mnie szczególnie, a dotyczył lądowania cichociemnych wiosną 1943 r oraz zrzutowego pojemnika. Pacjent (prosił o anonimowość) opowiedział ciekawą historię na temat tego zrzutu:
Tę historię usłyszałem od dziadka w latach 60., kiedy miałem 10-12 lat, bardzo dobrze zapamiętałem szczegóły. W nocy z 13 na 14 marca, do domu jego dziadków ktoś łomotał zawzięcie domagając się otwarcia drzwi. W pierwszej chwili dziadek pomyślał, że to żandarmi, ale ktoś mówił w języku polskim. Okazało się że to „leśni” szukali podwody. Przy okazji wpadli do kuchni szukając czegoś do jedzenia, po domu rozszedł się zapach dymu z ogniska. Dziadek zaprzągł konia do wozu i ruszył w stronę Czystej razem z grupą partyzantów. Był zaprzysiężony i wcześniej wiele razy pomagał podziemiu w różny sposób. Czekał na zrzut razem z placówką niekłańską, później załadowany wóz poprowadził w stronę Smarkowa. Tam kazano mu czekać, a wóz z ładunkiem zabrano w nieznanym kierunku. Dziadek opowiedział, że nie zabrano wszystkich pojemników z polany, że dwa zostały zakopane w piaszczystym młodniku. Było już rano gdy odprowadzono konia dziadkowi, kazano czekać kilka dni na reakcję Niemców, czy jej brak w sprawie zrzutu. Dwa kolejne zasobniki miały zostać podjęte najpóźniej za trzy, cztery dni. Ponieważ było już dobrze widno, dziadek ze względów bezpieczeństwa musiał przesiedzieć w lesie i czekać do zmierzchu. Było to konieczne, gdyż jeden z sąsiadów na wsi współpracował z żandarmerią i na pewno by się zainteresował gdzie to był wozem po nocy. Dziadek postanowił zaczekać niedaleko miejsca nocnego zrzutu, zaszył się w młodniku i czekał. Najgorszy był brak papierosów, te które dostał od żołnierzy wypalił po drodze. Nagle usłyszał turkot kół i rozmowę dwóch ludzi, którzy zatrzymali się jakieś 100 m od jego kryjówki. Przy drodze leżał „suszek” – uschnięte powalone drzewo miało paść łupem dwóch mężczyzn. Pocięli piłą drzewo na mniejsze kawałki, wrzucili na wóz i rozglądali się po okolicy za jeszcze jakimś drzewem na opał. Dziadek zorientował się, że obracają się bardzo blisko młodnika w którym ukryte zostały dwa zasobniki. Nie znał tych ludzi, przyjrzał się dokładnie koniowi z wozem, gdyż był on bardzo charakterystyczny. Dyszel zrobiony był jakby ze starego szlabanu w biało-czerwone pasy. Po pewnym czasie nie słyszał łamania gałęzi, tylko podniesione i zaraz przyciszone głosy tych ludzi. Musieli trafić na skrytkę. Załadowali pojemnik na wóz i przykryli gałęziami, po czym odjechali w stronę skąd przybyli. Dziadek odczekał trochę i jak mógł najciszej zaczął skradać się za mężczyznami. Doszedł za nimi do rozwidlenia dróg leśnych, a oni udali się w stronę Nieświnia. Dziadek pomyślał, że tak „oznakowany” wóz będzie łatwo odnaleźć i zawrócił do pozostawionego w młodniku konia. W ciągu kilku dni spodziewał się wizyty leśnych w sprawie pobrania zasobników, ale nikt się nie pojawił, nie zdobył również informacji na temat ludzi i wozu, którzy zabrali jeden z pojemników. Dopiero po dwóch tygodniach został zabrany na przesłuchanie, które odbyło się na plebanii w Niekłaniu. Pomimo dokładnie przekazanych informacji w sprawie, oficer jakby zlekceważył te doniesienia i wręcz sugerował, czy aby dziadek nie pobrał sobie jednego z zasobników.
Nikt nie słyszał i nie widział wozu z biało-czerwonym dyszlem. Partyzanci jednak nie odpuszczali i szukali zguby – bezskutecznie. Wojna dobiegła końca, byli już inni „leśni”, sprawa zaginionego zasobnika tkwiła jak cierń na honorze dziadka. Rozpoczął pracę w leśnictwie, wywożąc drewno z lasu już innym koniem. Poprzedniego zabrali uciekający Niemcy. Nowego, dziadek pozyskał z bitwy pod Eugeniowem w styczniu 1945 roku. Kilka koni błąkało się po lesie, wziął jednego i ukrywał do zakończenia działań wojennych. Mijały lata, któregoś dnia w 1951 roku został wysłany po jabłka dla pracowników leśnictwa do Ruszkowic. Trafił do magazynów i przechowalni owoców. Osłupiał. Na podwórku, między skrzynkami stało kilka wozów,w tym jeden z dyszlem biało-czerwonym. Wóz rozpoznał od razu i zaraz zaczął rozpytywać czyj on jest. Okazało się że należy do jednego z mieszkańców Bryzgowa. Dziadek czekał specjalnie, aby zobaczyć człowieka do którego należał wóz, miał nadzieję że rozpozna w nim jednego z dwóch mężczyzn którzy zabrali pojemnik. Okazało się, że to nie może być żaden z nich, zupełnie inna sylwetka, wzrost i ruchy. Zagadnął go grzecznie o ten charakterystyczny dyszel i zaczęli rozmawiać. Wreszcie powiedział że już raz widział ten wóz w czasie wojny, tylko w okolicach Rogowa. Właściciel odpowiedział, że całkiem możliwe, gdyż zdarzyło mu się pożyczyć zaprzęg szwagrowi, który mieszkał w Nieświniu. Po opisie, dziadek wiedział już, że szwagier był jednym z tych ludzi. Zdobył adres szwagra i pod pozorem sprzedaży jabłek podjechał pod wskazany adres.
To był on, wielki nieprzyjemny typ, cuchnący wódką. Na podwórzu bałagan, zaniedbany rozsypujący się płot, wszędobylskie śmiecie, zdradzały charakter tego człowieka.
Przez wiele kolejnych lat dziadek myślał w jaki sposób dowiedzieć się czegokolwiek w sprawie zasobnika. Czy otworzyli go z drugim mężczyzną niedługo po wydobyciu? Czy może później, po zakończonej akcji poszukiwawczej partyzantów? W 1958 lub 1959 r. człowiek ten zmarł, a dziadek dalej nie wiedział nic w sprawie. Wiele prób podejścia go, spełzło na niczym, ten typ zachowywał się w sposób chamski – nie chciał też o tej sprawie rozmawiać. Przed jego śmiercią dziadek powiedział wprost, że widział go i jeszcze drugiego człowieka jak wykradają zasobnik. Pokłócili się bardzo i więcej się nie zobaczyli. Po jakimś czasie spróbował „podejść” żonę zmarłego. Na początku kobieta udawała że nic nie wie na ten temat, ale na sugestie dziadka, że w zasobniku mogą być pieniądze lub złoto odpowiedziała, że pojemnik mąż zakopał gdzieś w obejściu. Nie wiedziała gdzie, gdyż podczas ukrywania towarzyszył mężowi tylko jego przyjaciel. Ten drugi człowiek został zabity podczas akcji pacyfikacyjnej przeprowadzanej przez Kałmuków. Wiedział już że zasobnik był, a może jeszcze jest na terenie posesji zmarłego. W połowie lat 60. kobieta sprzedała dom i wyjechała w okolice Wrocławia. Dziadek udał się do nowego właściciela i opowiedział mu całą historię. Zaprzyjaźnili się nawet i razem szukali miejsca zakopania pojemnika. Pomimo wielu prób nie udało się ustalić miejsca ukrycia. Dziadek zmarł w 1974 roku, nie udało mu się rozwiązać zagadki zasobnika. Nowy właściciel zmarł na początku lat 80., a schedę po nim przejął syn. Ja nie próbowałem nigdy zagadnąć go na ten temat, zresztą nie mam z nim kontaktu od lat. Ale może pan spróbuje?
Uzbrojony w taką wiedzę o historii zaginionego zasobnika zrzutowego udałem się do obecnego właściciela działki i powiedziałem, że znam tę historię i jeżeli wyrazi zgodę to możemy spróbować odszukać depozyt za pomocą wykrywacza metali. Na początku gość zainteresował się bardzo, zaczął wypytywać ile kosztuje taki sprzęt i do jakiej głębokości działa. Po wyczerpujących informacjach z mojej strony na temat detektorów metali, pan stwierdził że sobie kupi i sam poszuka, a jeszcze żebym tu więcej nie przychodził. Zniesmaczony takim podejściem, zrezygnowałem z dalszej rozmowy i prób poszukiwań. Jednak jak to w życiu bywa, musiało upłynąć jeszcze trochę czasu, żeby sprawa dojrzała. Przyszedł 2012 rok, zgłosił się do mnie syn tego „miłego” pana z zamówieniem usługi wykonania przyłącza wodociągowego do nowo budowanego domu. Pojechałem na miejsce obejrzeć teren i wycenić roboty. Okazało się, że w niedalekiej odległości od starego, budowany jest nowy dom.
Uzgodniliśmy cenę i termin wykonania usługi. Myślałem czy powiedzieć mu o całej sprawie, spytać czy jego nieżyjący ojciec szukał z wykrywaczem metali? Przyszedł termin prac. Sprzęt w razie czego wożę zawsze w samochodzie. Podczas prac zagadnąłem tego młodego człowieka o sprawę, i spytałem czy mogę spróbować poszukać sprzętem. O dziwo chłopak pozwolił, a sam pojechał do miasta załatwiać jakieś materiały do budowy. Dokładnie obejrzałem podwórko, przypominałem sobie czy zmieniło się coś od lat 90. Potem zastanawiałem się gdzie ja bym ukrył taki spory przedmiot. Koparka kopała powoli pod przyłącze, a ja chodziłem na all metalu po całej działce. Wkrótce przyjechał inwestor i opowiedział jak jego ojciec poszukiwał skrytki wbijając w ziemię stalowy pręt. Nigdy nie kupił i używał wykrywacza metali. Na strychu w starym domu, podczas naprawy dachu znalazł jakieś elementy spadochronu, które później sprzedał.
To był wyraźny znak, że jesteśmy blisko zasobnika, a przynajmniej wiedziałem już że historia jest prawdziwa i pojemnik przynajmniej tu kiedyś był. Pojawił się wyraźny sygnał, który określał, że przedmiot w ziemi jest sporych rozmiarów. Kopiemy na zmianę z kolegą, nie chcę odrywać koparki od pracy, zresztą to coś nie jest głęboko pod ziemią, najwyżej 1m. Saperka uderza o metal. Jest prawie płaska powierzchnia, szukam krawędzi lub końca obiektu. Krawędzie są lekko zaokrąglone, ale nie jest to żadne cygaro, bardziej przypomina lekko zniekształconą beczkę 200 L. Powoli, ale skutecznie odkopujemy obiekt. Ma około 1,30 m długości, a średnica około 0,4 m. Jest bardzo zassany w ziemi i aby go wyciągnąć muszę skorzystać z minikoparki. Podkopujemy się pod obiektem i przerzucamy pas transportowy. Pojemnik jest bardzo ciężki i kopareczka ciężko sobie radzi z wyciągnięciem. Ale jest już na wierzchu.
Co było w środku? Nic po prostu ziemia. Myślę, że nie był to zasobnik zrzucony w pamiętną noc 1943 r. Po prostu był to jakiś pojemnik niewiadomego przeznaczenia, który został zakopany w tym miejscu. Czy kiedyś uda się wyciągnąć pozostałości zasobnika, czy ta tajemnica zostanie odkryta? Nie wiem. Obecny właściciel udostępnił mi teren do czasu ukończenia budowy domu. Mimo wielokrotnych prób szukania (nawet z ramą) nie udało się namierzyć nic większego od wiaderka. Być może pojemnik został opróżniony i porzucony jeszcze w czasie wojny.
Biogramy Cichociemnych – uczestników zrzutu
Major Franciszek Koprowski „Dąb”
W marcu 1943 przerzucony na spadochronie do Polski, ląduje w pobliżu Końskich.Otrzymał przydział do Wywiadu Komendy Głównej AK w wileńskim ośrodku wywiadowczym. Ósmego listopada 1943 został zatrzymany przez Gestapo – załamał się w śledztwie, ale 13 listopada 1943 zdołał uciec. Następnie służył w partyzantce. 19 marca 1944 objął dowództwo 6 Wileńskiej Brygady AK, którą dowodził w Operacji Ostra Brama. 17 lipca 1945 został aresztowany przez NKWD. Był 18 miesięcy więziony w Wilnie, następnie w obozach w Ostaszkowie i Murszańsku w ZSRR. Do Polski powrócił 26 lipca 1948. Zmarł w 1967 w Zerzniu koło Warszawy
Podporucznik Longin Jurkiewicz „Mysz”
Został 13 marca 1943 r. zrzucony na teren Polski. Od lipca do listopada 1943 r. kierował techniką Ośrodka Wileńskiego Wywiadu Dalekosiężnego Komendy Głównej AK. Ośrodek obejmował swą działalnością Łotwę, Litwę, Białoruś i Wileńszczyznę. Longin Jurkiewicz był podporucznikiem, używał oryginalnego pseudonimu “Mysz”. W listopadzie 1943 r. został aresztowany przez wileńskie gestapo. Przesłuchiwany przez Niemców i ich litewskich pomocników w gmachu o ponurej sławie, przy ulicy Ofiarnej, został zakatowany, nie zdradziwszy przedtem żadnych tajemnic organizacji.
Podporucznik Wojciech Lipiński „Lawina”
Urodził się 12 listopada 1921 r. w Bliżynie. Od roku 1925 zamieszkał w Skarżysku Zachodnim. Nie może pogodzić się z tragedią Września 1939 r. przedostaje się do Budapesztu, później przez Jugosławię i Włochy trafia do Francji. Wstępuje do Brygady Strzelców Podhalańskich, a w maju 1940 roku walczy o Narvik. W Norwegii zostaje ranny, przetransportowany do Szkocji, gdzie uhonorowano go Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari z rąk gen. Sikorskiego. W Szkocji Lipiński ukończył Szkołę Podchorążych i wkrótce został awansowany na oficerski stopień podporucznika.Nocą 13/14 marca 1943 r. w ramach operacji pod kryptonimem „Brick”, Lipiński „Lawina” z trzema innymi „cichociemnymi” skoczył w pobliżu Końskich. „Lawina” i „Bekas” wkrótce po skoku zostali zatrzymani i osadzeni w więzieniu gestapo, które na szczęście nie rozpoznało ich jako cichociemnych. Okrutnie torturowanych przetrzymywano w brudnych, zawszonych celach. Konspiracja ruszyła z pomocą. Więzionych udało się po kilkunastu dniach wykupić, w czym dopomogło im zachorowanie na tyfus, którego Niemcy panicznie się obawiali (konspiracyjnie do celi dostarczono im wszy zarażone prątkami). Działał na Wileńszczyźnie, gdzie zasłynął akcją przeciwko Szaulisom mordującym przerzucanych Polaków do Szwecji.Wiosną 1944 r. po zajęciu wschodnich terenów Polski przez radziecką armię, „Lawina” został odwołany do Warszawy, gdzie otrzymał nominację na z-cę kierownika komórki bezpieczeństwa w centrali Armii Krajowej.Po wojnie ujawnił się służbom bezpieczeństwa.Zmarł 5 lipca 2004 roku. Pochowany w Panteonie Żołnierzy Polski Walczącej cmentarza wojskowego w Warszawie przy udziale kompanii honorowej WP., delegacji kapituły Kawalerów Krzyża VM, pocztu sztandarowego jednostki Grom.
Podporucznik Janusz Messing „Bekas”
Tak jak „Lawina”, Janusz Messing trafił do tworzącego Wojska Polskiego we Francji, walczył w Norwegii gdzie został ranny. Trafił tym samym statkiem do Szkocji, został odznaczony, a później trafił na kurs cichociemnych. W nocy z 13/14 III.1943 lądował na spadochronie w okolicy Końskich. Został zatrzymany razem z „Lawiną” w pociągu do Tomaszowa. Trafił do więzienia, ale dzięki organizacji został wydostany i wyleczony z tyfusu na melinie. W AK zajmował się wywiadem. Walczył w Powstaniu, trafił do niewoli, a później do obozu. Po wyzwoleniu obozu przez wojsko Amerykańskie próbował dostać się do Polski. W drodze jednak zmienił zdanie i przedostał się do Anglii. Zmarł 4.01.2010 r.
Zacytuję jeszcze fragment ciekawego wywiadu jakiego udzielił Janusz Messing w 2005:
Proszę opowiedzieć o skoku najważniejszym, do Polski? To była noc z 13 na 14 marca 1943 rok.
To bardzo było przerażające, jak się okazało, że on [pilot] nie może znaleźć miejsca [zrzutu]. To była tylko trochę jego wina, że on się spóźnił, [ale] on chciał na pewno znaleźć. To był słynny pilot, co królową potem tylko woził. On znalazł to [miejsce], ale oni zeszli tuż przed tym i on nie dostał sygnału. On jeszcze zrobił koło i dał szanse. Oni wyszli na stanowiska dali światła i myśmy zaraz skakali. Tak od razu. Ready?, a i potem pu! – jazda, jeden po drugim. Miałem bardzo kochanego przyjaciela, zresztą znanego w Polsce. Jego ojciec, jego stryj czy ktoś był znany – Jurkiewicz, który był ministrem kiedyś. On był bardzo nieduży chłopak. Jak dwie rzeczy na plecach miał, to on się bał, że on nie zlezie. Byłem za nim, on mówi: „Słuchaj, wypchnij mnie, bo inaczej to nie [skoczę].” Tak się rzeczywiście stało. Pierwszy wyskoczył rotmistrz Koprowski, który trenował nas. On jeszcze był na olimpiadzie i dobrze zrobił na olimpiadzie, co Hitler dawał nagrody, więc bardzo „Hitlerka” nie lubił też. On wyskoczył z jednej strony, a potem Jurkiewicz. Jak za nim siedziałem, to obie nogi buch!
Proszę opowiedzieć jak wyglądał skok.
Było dwóch po jeden stronie dziury, dwóch po drugiej stronie dziury. Pierwszy i drugi skakał naprzeciw siebie i potem znowuż trzeci i czwarty. Rotmistrz Koprowski skakał pierwszy, a potem za nim z drugiej strony Lipiński. Jurkiewicz miał skoczyć, on się bał. Dałem mu kiksa, żeby wyleciał. Potem skoczył Lipiński, a ja na końcu, czwarty z drugiej strony. Nie spóźniłem się dużo, trochę, bo to się zawsze robi zamęt jak się ruszy. Jak wylądowałem to cisza, nic nie słyszę. Wolałem się za daleko nie ruszać, żeby nie pójść w złą stronę i dopiero po jakimś czasie usłyszałem, że szukają kogoś. Zorientowałem się, że są nasi i już wtedy zaczęło być łatwo odbierać. To trwało z dobre dwadzieścia minut. Jeszcze zdążyłem do krzaków się dostać i schowałem spadochron, bo to była najgorsza, niepotrzebna rzecz. Potem już okazało się, że są ci, co nas [mieli] spotykać i już oni się nami zajęli.
Jak wyglądał dalszy ciąg, wszystkim udało się skoczyć?
Tak wszyscy skoczyliśmy i wszyscy się znaleźli. Byłem ostatni, bo byłem trochę spóźniony, po wypchnięciu jego [Jurkiewicza]. Oni mnie szukali, że tak powiem, ale nie tak długo, dało się [mnie] znaleźć.
Jaki był dalszy ciąg?
Potem długi marsz do chałupy, do jednego z gospodarzy, już w lesie mieszkającego. Przyszliśmy tam, ogromny stół, wszyscy siadają, pozdejmowali swoje baraki [plecaki] i co się dalej dzieje. Mówią: „Trzeba po pierwsze się pozbyć worków”. Mieliśmy tam dokładnie prawie dwa miliony dolarów, bo Ameryka dała. To nie było dużo jak na nich, mogliby dać więcej, ale każdy miał swoje pół miliona na sobie. Trzeba się było tego pozbyć.
To było przeznaczone dla AK?
To było dla organizacji tutejszej. Oni już mieli to zorganizowane tak, że chłop miał wielki worek, wsadzili wszystkie [pieniądze], na rower, pojechał i w las. Nie wiadomo co się stanie. Parę milionów dolarów i jeszcze broni wzięli trochę. Broni nie było dużo. Pojechał, a myśmy zostali. Dopiero potem wyszliśmy i do stacji się dostaliśmy.
To było w rejonie Tomaszowa Mazowieckiego?
Nie, jeszcze stamtąd pojechaliśmy pociągiem. W pociąg wsiedliśmy. Pociąg potem zatrzymali w Tomaszowie Mazowieckim, bo oni się spodziewali, że pociąg mógł mieć coś [wspólnego] z przelotami samolotów. Zaczęli rewizję pociągów. Jedni uciekli, drudzy nie. Zagonili nas na stację kolejową i zamknęli, policja. Pierwsza rzecz co się pozbyłem to moja trucizna, nie chciałem się otruć, a miałem nie za dobrze schowaną, tak jak trzeba. Bałem się, że jak mnie zaczną oglądać, to znajdą to i wtedy dopiero mi truciznę zadadzą. Stacja już była dosyć rozwalona. Siadłem, podsunąłem się do muru. Tam rozwalone dziury [były] to moją pastylkę wyrzuciłem. Kto to potem dostał to już nie wiem. Myślę, że się pewnie nie otruł, bo to było dobrze zakręcone. To w guziku było zrobione, a nie chciałem [go] przyszyć, bo mi się zanadto wydawał trudny. To w prawie ostatniej chwili na dali. Wyrzuciłem to, teraz byłem bezbronny, że nie mogłem siebie zabić.
Czy pan był umundurowany?
Nie, nic kompletnie. Byliśmy już ubrani na cywila. Na czterech nas, to Koprowski major i mały Jurek, który był dosłownie takiej wielkości [pokazuje] poszli pierwsi. Bez żadnego rewidowania ich przepuścili. Co teraz zrobić? To my też musimy iść. Byłem z jeszcze wyższym ode mnie sporo Lipińskim. Oni zaraz nas [zatrzymali]. Nie podobało już im się coś. Takich właśnie mogli szukać, trochę większych, młodszych, silniejszych. Tam jeden był stary gruby, a drugi był malutki, to ich przepuścili. Tak się uratowali, tylko nie na długo, bo oni obaj zginęli potem, ale to później, dużo później. Myśmy przeszli tylko kawałek, ale nas potem zaaresztowali. Do pociągu i jedziemy gdzieś, ale nie wiemy gdzie. W końcu dostaliśmy się do wiezienia, ale przeżyliśmy obaj, on jeszcze żyje w Warszawie.
Wywiad, który przeprowadziła Iwona Brandt dnia 27.06.2005 r. zamieszczony jest na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego.
Biogramy „cichociemnych” opracował RN na podstawie dostępnych źródeł.
O zrzucie na placówkę „Wół” można przeczytać również w: Bogumił Kacperski, Jan Zbigniew Wroniszewski, Konspiracja konecka 1943-1945, część IV, Końskie 2006.