Lekcje historii, lekcje patriotyzmu. Jan Zbigniew, Józef Kazimierz Wroniszewscy

Jan Zbigniew Wroniszewski „Znicz”
(ur. ur. 1921- zm. 27.08.2014); licealista; żołnierz OW „Hubala”; pchor. AK; redaktor prasy;
z-ca kmdta miasta; żołnierz zgrupowania „Robota”; więzień KL Gross-Rosen, Auschwitz,
Mauthausen, Gusen.

Józef Kazimierz Wroniszewski „Okoń, „Konrad
(ur. 1925 – zm. 30.09.2013); gimnazjalista, plut. 201 AK; współredaktor prasy konspiracyjnej; 
 kpr. oddz. dywersji obwód.; zgrupowania „Robota; więzień KL Gross-Rosen, Auschwitz, 
Mauthausen, Gusen.

Końskie, wrzesień 2010. Nie wiedziałem wtedy, że będzie to 
nasze ostatnia „domowa dyskusja – jeszcze snuliśmy plany wydawnicze… Foto KW.

Spotkania z Nimi nazwałbym lekcjami historii, lekcjami patriotyzmu. Intensywne, stosunkowo krótkie, pospieszne. Mieliśmy tyle sobie do powiedzenia…
To chyba Jan Zbigniew Wroniszewski był pomysłodawcą wydawania jednodniówki: Konecki Wrzesień. Ukazały się cztery numery, o których mówił:
– nasza gazeta (znaczy się; kombatantów).
Pracując przy wydawaniu Koneckiego Września muszę tu dodać, że bardzo dobrze współpracowało się z pracownikiem urzędu miasta p. Kresą. Później zmieniło się zainteresowanie „miasta” w wydawaniu jednodniówki – pomysł „poległ”.

Może warto wrócić do projektu czterech jednodniówek: Koneckie Pory Roku. Jedną z nich byłby Konecki Wrzesień? Może też: KolegiataSkarbiec Kultury. Nie wspomnę, że jeden z numerów kwartalnych mogła by przygotować konecka młodzież mając w tradycji: Młodą Myśl – rozmarzyłem się, jak mawia mój kolega Marek…

Już dawno miałem zaprezentować fragmenty mało znanych wśród konecczan z książek Józefa Kazimierza Wroniszewskiego: Różdżka JessegoKto przeżyje, kto przeżył. Wybrałem ostatni rozdział Różdżki Jessego – Endlösung [Ostateczne rozwiązanie]. Będę rad, jeżeli ta proza państwa zainteresuje.

KW

W tym dnu odbyliśmy długą rozmowę. Wypytałem autora o szczegóły powstania tej książki. Interesowała mnie również książka: Kto przeżyje, kto przeżył.
W tym dnu odbyliśmy długą rozmowę. Wypytałem autora o szczegóły powstania tej książki. 
Interesowała mnie również książka: Kto przeżyje, kto przeżył.

Endlösung

Przytupując dla rozgrzewki i zacierając zziębnięte ręce, Korwin dreptał po klepisku nie dopalonej stodółki pod lasem. Inni spali płytkim, niespokojnym snem w sąsieku, w sianie przesiąkniętym zapachem pogorzeli. Wyskakiwał stamtąd co rusz któryś. Dygocąc z chłodu stawał z przepełnionym pęcherzem pod szparą we wrotach. Rzucał czasem jakieś słowo, nie czekając na odpowiedź prędko wgrzebywał się z powrotem do swej nory. Korwin przyśpieszał wtedy dreptanie. Wyglądał na zewnątrz to jedną, to drugą wrótnią.
Na przeciwległym krańcu samotnej chłopskiej zagrody, znaczonej resztkami chruścianego płotu, czerniły się zgliszcza chaty ze sterczącym pośrodku kominem. W poprzek do niej szarzała kamienna ruina obórki. Było pusto naokoło, ani śladu człowieka. Zabobonnym lękiem odstraszały stąd nawiedzające pogorzelisko dusze domowników spalonych tu wiosną; trwożyła zaniesiona przez nich do grobu tajemnica ich przestępstwa wobec nowego niemieckiego ładu. Nie zaglądał nikt z własnej woli w to podleśne pustkowie.
Między deskami przeniknęły z nagła do stodółki świetliste smugi. Korwin wyjrzał na tę stronę. Ogromny płomienny krąg wtaczał się szybko na nieskazitelnie czystą płachtę nieba. Cały krajobraz zatonął po paru minutach w jaskrawej różowości. Zapowiadał się piękny dzień.
Korwin przeszedł na drugą stronę. Polną drogą, wiodącą do lasu, nadjeżdżał ktoś rowerem od miasteczka. Korwin nastawił lornetkę. Po chwili wskoczył do sąsieka.
– Odwet! Obudź no się, Odwet! Przemek jedzie z miasta.
Wstawaj!
Odwet poruszył się ociężale, przetarł oczy. Rozespany wylazł z zapola, ziewnął. Stanął pod szparą. Zrobił parę przysiadów, pomachał ramionami.
– Nie masz czego na przełyk? Cholerny ziąb!
– Obudź Sęka. Ma tu cały monopol…
Ale Sęk już sam wstawał. Ruszyli się za nim wszyscy; wypełzali z legowisk ślamazarnie jak wiosenne muchy. Tarli oczy, rozgarniali zmierzwione włosy, otrzepywali się z siana. Sęk sięgnął do swych zapasów. Pili prosto z butelki, obiegiem; zagryzali podeschłymi glonkami wczorajszych niedojadków razowca.
– Wtrąciłoby się coś konkretnego…
– Nie podniecaj się niezdrowo, Sęk.
Korwin przystanął na powrót u wierzei.
– Chyba nie będzie tak źle, chłopaki! Przemek wiezie pełną torbę.
Pchnął skrzydło wrótni. Skrzypnęło przenikliwie. W półmrok stodółki wdarł się ostro słoneczny blask. Przymrużyli oczy. Przemek zeskoczył z roweru już na klepisku.
– Cześć bohaterom! Odwet, melduję, przysłał mnie Bog
daniec, żebyście nie nadziali się na żandarmów. Getto oto
czone, miasto pełne żandarmerii. Wywożą Żydów. Może ktoś ma jakieś sprawy osobiste? Bogdaniec wspomniał coś o Kor
winie… Przywiozłem przy okazji trochę żarcia.
Obrócili spojrzenia na Korwina. Przymknął skrzypiące wrota; postąpił parę kroków. Rozstępowali się przed nim w milczeniu.
– Odwet, zwolnij mnie. Wracam do miasta.
– Bądź rozsądny, Korwin. Nic teraz nie zdziałasz. Za późno!
– Muszę!
Odwet potarł z zakłopotaniem swój kiełkujący zarost. Wyciągnął rękę.
– Kopyto…
– Zostaw mi, Odwet… Może się przydać.
– To prywatka, stary. Nie mogę, zrozum!
Korwin sięgnął z ociąganiem do paska. Odwet schował pistolet do kieszeni. Wyciągnął ponownie rękę.
– Jaja…
– Mógłbyś darować. Choć jedno.
Cóż ci po nim, zastanów się, człowieku? Chyba że się chcesz sam trochę rozerwać.
– Jak się zdarzy…
– Bo cię w ogóle nie puszczę, Korwin! Jedno, co możesz
zrobić, to spróbować dogadać się z nią gdzieś na boku. Wsu
nąć w rękę auswajs i ukradkiem wyprowadzić z getta.
Przemek siedział z przymkniętymi oczami pod słupem. Wydychał zmęczenie.
– Getta już nie ma, Odwet! Mieli pół godziny na spakowanie osobistych rzeczy. Jak wyjeżdżałem, żandarmi ustawiali Żydów na ulicach w kolumny.
– Dokąd?
– Na stację. Gdzieżby? Od wczoraj podobno wagony stoją na bocznicy pod fryszerką.
– Nie zdążysz, Korwin.
– Pożycz mi rower, Przemek.
– Bierz! Podrzuć Bogdańcowi po drodze.
Odwet spojrzał na zegarek. Przeniósł oczy na Korwina. Miał ściągnięte zatroskaniem brwi. Korwin przerzucał w pośpiechu swoje drobiazgi. Wyciągnął z kieszeni kurtki granaty.
– Trzymaj, Odwet!
– Nic więcej trefnego nie masz? Pestek w kieszeni?
– Nic, jestem czysty.
– Papiery?
– W porządku.
Odwet zerknął znów na zegarek.
– Odradzam ci ten wyskok, chłopie, nie ma żadnej szansy. Nic jej nie pomożesz.
– Szkoda słów, Odwet. Nie rozumiesz tego…
– Twoja wola! Masz w Rudzie pociąg za dwadzieścia minut. Zdążysz spokojnie piechotą. Będzie szybciej. I od razu na miejscu!
– Dziękuję, Odwet!
– Trzymaj się, chłopie… I bądź przytomny! Łbem muru nie przebijesz.
– Wiem. Wpadnę do ciebie wieczorem, Odwet. Jak tylko będę mógł… Cześć, chłopaki!
– Przemek, wsadź no mu prędko w kieszeń coś do żarcia!
– Kiedy znajdę czas na żarcie? Nie w głowie mi!
– Zgłodniejesz. Jak nie, oddasz jakiemuś głodnemu Żydowi.
– Dobra, bywajcie! Do zobaczenia…
Rozstąpili się znowu przed nim. Skrzypnęła znów niemile wrótnia. Zostawili uchyloną; skupili się nad progiem. Odprowadzali go spojrzeniami, aż im całkiem zniknął wśród drzew.
Nie oglądając się biegł prosto przez las. Na małym przystanku wsiadł do pociągu z gromadką jadących do pracy robotników fabrycznych. Stojąc w półotwartych drzwiach na przednim pomoście już z dala dojrzał wagony stojące na bocznicy za stacją, z czerniejącym wzdłuż nich tłumem.
Wyskoczył na stronę przeciwległą od stacji. Zasłonięty pociągiem przebiegł przystacyjne torowiska; między wagonami składu towarowego, czekającego na rozładunek przy magazynach kolejowych, przedostał się na ich stronę. Znalazł się jakby w pasażu. Zakryty pomostem rampy szedł aż do końca magazynów. Przystanął.
Kilkadziesiąt metrów dalej, na wysokim nasypie, przeciętym przez mostek nad płynącym w dole strumykiem, odbiegały lekkim łukiem w prawo tory bocznic fabrycznych. Wewnątrz łuku, między wagonami a brzegiem nasypu, koczowali na tłumokach Żydzi.
Obserwował jakiś czas ten widok, z dala prawie sielski. Po parodniowej słocie i nocnym dotkliwym ziąbie dzień się zrobił nieoczekiwanie pogodny i ciepły. Większość Żydów rozsiadła się na swych bagażach; młodsze kobiety poddawały twarze i ramiona słonecznej pieszczocie, mężczyźni zdejmowali wierzchnie okrycia i podwijali rękawy koszul, niektórzy nawet nogawki spodni. Inni przystawali w gromadkach, spacerowali bez przeszkód po torach. Większa grupa młodych ludzi wracała pod opieką brzuchatego żandarma z naczyniami pełnymi wody. Kilku innych żandarmów snuło się ospale po i skraju nasypu. Niemcy poziewając, spoglądali na Żydów bez większego zainteresowania, jak znudzeni przewodnicy na uczestników wycieczki turystycznej.
Pod ostatnim wagonem pociągu towarowego przeczołgał się z powrotem na stronę stacji. Przebiegł chyłkiem torowiska, zatrzymał się na skarpie po zewnętrznej stronie jej łuku. Zboczem nasypu, zakrzewionym tarniną, dotarł na wysokość pociągu. Ostrożnie wdrapał się na górę, wyjrzał. Nie było żadnej eskorty z tej strony. Z przeciwległej dobiegał głośny gwar ludzki. Wpełzł pod wagon, ułożył się między szynami. Rozpoczął poszukiwania. Czołgał się po podkładach; zatrzymywał, upatrując znajomych twarzy.
Dojrzał Henocha idącego z bańką wody. Wysunął nieznacznie głowę spomiędzy kół.
– Heniek! Pssst…
Henoch przystanął zaskoczony. – Adam! Skąd się tu wziąłeś?
– Tśśś… Podejdź tu, Heniek… Przysiądź pod wagonem, za
słoń mnie. Chcę wyjść stąd.
Henoch przykucnął; pokręcił głową.
– Po coś tu przyszedł, Adam? Tu już nie ma dla ciebie miejsca. Tu są sami Żydzi.
– Usiądź na chwilę!
– Co chcesz zrobić?
– Wyjść stąd…
Henoch opuścił bańkę na ziemię. Nalał trochę wody do pokrywki, podniósł ją do ust. Przysiadł. Adam za jego plecami wyczołgał się spod wagonu; wpółsiedząc obrócił się tyłem do leżącej obok na tłumokach starej kobiety.
Henoch potrząsnął głową ponownie.
– To nie ma żadnego sensu, Adam. To już za późno…
Adam sięgnął do kieszeni. Mówił gorączkowo:
– Mam dla niej auswajs, Heniek, popatrz! I metrykę… Nic nie jest za późno! Wyprowadzę ją zaraz pod wagonami. Tam nie pilnują. Zawołaj ją tu, Heniek! Natychmiast, żeby nie było naprawdę za późno. Heniek, zrób to, proszę… Dlaczego nic nie mówisz?
– Bo cóż mam mówić? Adam, nic z tego i tak nie zrozumiesz! My już jesteśmy po drugiej stronie rzeki. A most zerwany. Schluss mit der Liebe!
– Nie opowiadaj mi dowcipów, Heniek! Ja ją muszę zaraz stąd wyprowadzić…
Henoch sięgnął po źdźbło trawy. Zaczął je powoli rozgryzać.
– Już nic nie musisz, Adam. Ja osobiście nie miałbym nic przeciw temu, ale ona z tobą nie pójdzie.
– Dlaczego?
– Zafundowali Żydom swój nowy wielki szwindel. Czy widzisz te parę tysięcy Żydów? Widzisz tych ofermowatych żandarmów? Ilu ich jest? Pięciu? Dziesięciu? Jakby Żydzi chcieli się ratować, czym oni mogliby Żydów zatrzymać? Swymi karabinami?… Ale Żydzi wcale nie potrzebują się ratować. Bo Żydzi jadą do pracy. Na każdym wagonie jest kartka, spójrz! Tam jest napisane: Lublin. Żydzi jadą budować niemieckie samoloty pod Lublinem. To po co ich pilnować? Oni chętnie będą budować niemieckie samoloty!
– Sam powiedziałeś, że szwindel…
– Nie musisz mi powtarzać, Adam. To nie ty jedziesz. Chcesz mnie upewnić, że jadę po śmierć?
– Więc wierzysz?
– Co mam ci odpowiedzieć?
– Mogłeś wyjść wcześniej z getta…
– Nie mogłem. Nie mówmy o tym!
– Przepraszam cię, Heniek. Przyprowadź Polę! Chcę ją zobaczyć!
– Przyjrzyj się tym Żydom. Niemiecka organizacja coś nawaliła. Wagony stoją, a nie ma do nich parowozu. Już ze dwie godziny czekamy na parowóz, a Niemcy nas nawet nie zapędzają do wagonów. Obchodzą się z nami jak z jajkiem. Bo jedziemy przecież na roboty. Wolni ludzie… Widzisz, jacy Żydzi są spokojni? Więc pomyśl, co chcesz zrobić? Albo ci nie uwierzą, albo im odbierzesz tę ostatnią nadzieję.
– To fałsz, Heniek!
– Już cię prosiłem, Adam. Każdy chce się łudzić do samej śmierci.
– Przepraszam, nie będę więcej. Może to i prawda… Tym bardziej Pola może zostawić rodzinę!
– Tym bardziej nie może. Albo w to wierzy i jej nie opuści, albo nie wierzy i też nie opuści. Jeśli to prawda, poczekasz na nią do końca wojny. Może niedługo?
– Nie przywołasz jej, Heniek?
– Idź do niej sam. Masz tu zresztą Idę, szuka mnie. Ją poproś.
Adam obrócił głowę. Z niedalekiej grupki, skupionej w małym kręgu, wyłowił jasne włosy Poli. Siedziała tyłem do nich. Bliżej, między sąsiadującymi z sobą dwiema innymi grupkami, przeciskała się Ida. Jej wystający brzuch zadzierał śmiesznie do góry obcisłą wełnianą sukienkę:
Nie dostrzegła zrazu Adama wciśniętego w cień tobołków.
– Co z tą wodą, Henoch? Dlaczego tu siedzisz?
Henoch wskazał ruchem głowy Adama. Otworzyła szeroko usta; zakryła je szybko dłonią, żeby nie krzyknąć. Adam dźwignął się na łokciu.
– Adam?
Uśmiechnął się.
– Ja, Ido… Usiądź tu na chwilę.
Złożyła ręce na brzuchu jak na półce. Parsknęła krótkim śmiechem.
– Na ziemi? Z tym brzuchem?
Podniósł się na kolana.
– Przyprowadź tu Polę, Ido! Na jedną chwilkę! Chcę ją zobaczyć. Muszę!
Patrzyła na niego uważnie.
– Byłoby chyba lepiej, gdybyś ją zostawił w spokoju. Już nie mąć jej w głowie.
– Nie może wiedzieć, że przyszedłem do niej? Sama chcesz
o tym decydować, Ido?
Ściągnęła brwi.
– Szantażujesz mnie, Adam?… Ale niech będzie na twoim! Pójdę po nią. Tylko nie próbuj jej od nas odrywać!
– Heniek to samo mi mówił przed chwilą. Dlaczego? I co znaczy: odrywać? Młodzi ludzie odchodzą od swych rodzin bez żadnego odrywania. Wy jedziecie budować samoloty, ona zostanie po naszej stronie. Po wojnie spotkamy się z powrotem.
– Nie ożenisz się z nią przecież…
– Czy ci to ktoś już mówił?
Zaśmiała się ponownym krótkim parsknięciem.
– Nikt mi nie mówił, mój przyszły drogi szwagrze! Załatwiajcie to sobie sami, skoro tak. Ona też jest dorosła. Zaraz ci ją przyprowadzę.
– Odwołaj ją, żeby rodzice nie widzieli. Nie chciałbym
ich niepokoić.
– Dobrze… Poczekaj tu z nim, Henoch! Wodę sama zaniosą.
– Dziękuję ci, Ido!
Odeszła. Henoch wsadził do ust kolejne źdźbło. Żuł je i wypluwał pod koła pociągu.
– Uparty jesteś, Adam. Nie myślałem.
– A ja myślałem, że ty choć mnie poprzesz. Jeśli ktoś może nie budować niemieckich samolotów, trzeba koniecznie mu tego zabraniać? Wszyscy muszą tak samo cierpieć tylko dlatego, żeby się nie rozłączać w nieszczęściu?
Henoch spojrzał na Adama. Miał w oczach zamyślenie.
– Mój ojciec wyszedł wcześniej z getta. Zabrał z sobą mamę i obie moje siostry. Nikt o tym nie wie, mówię tylko tobie. Dobrze, aby ktoś zapamiętał. A ja zostałem w getcie z Idą. Rozłączyłem się ze swoją rodziną. Ale to było inne rozłączenie, Adam. My jesteśmy wszyscy z jednej strony rzeki. Wy z Polą stoicie po różnych stronach. Jeśli ona rozłączy się z rodziną, musi przejść na twoją stronę. Dla swojego narodu będzie stracona. Przepadnie na zawsze… Każdy musi sam o sobie decydować, ale jak ją znam, nie wierzę, aby na to poszła. Nie wiem. Może, gdy wszyscy przeżyjemy szczęśliwie…
– Twoja rodzina zyskała od dziś większe szanse. Wybili w nocy paru szpiclów. Sylwka też.
– To dobra wiadomość, Adam. Lżej z taką odjeżdżać.
Heniek, ona wstaje! Idą tu obie…
Uniósł się znów na kolana.
– Ty jesteś całkiem wariat, Adam! Gdybyś nie był taki wielki wariat, spytałbym cię po przyjacielsku: Wariacie, po co ci ten garb na plecy? Żydówka w takich czasach? Człowieku, zastanów się! Ale co z tobą gadać?
– Po co gadasz?
– Miałbyś nie tylko Idę za szwagierkę, ale i mnie za szwagra, Adam. Nie pomyślałeś, co za przyjemność? I jeszcze ze dwóch kaprawych Żydów. A ciotek i wujków! Same Żydy…
– Pola!
Zatrzymała się przy nim pełna zalęknienia. Wstał.
– Nie trzeba było tu przychodzić, Adasiu. Twoja mama
się zamartwi.
– Nie przejmuj się moją matką. Polu! Nic nie wie o tym.
Drzemiąca na tobołkach stara kobieta poruszyła się niespo
kojnie. Otworzyła jedno oko. Drugie miała zlepione ropą,
Wus ys du es? Ys dos goj?
– Niech babcia śpi dalej, babciu – powiedział głośne Henoch. – Ałes git!
– Gaj weg, myszuge… – wymamrotała kobieta. Odwróciła
z powrotem głowę; przymknęła powiekę.
Pola podniosła rękę, zawahała się. Ręka opadła bezwolnie w dół. Adam uniósł swoją. Zanurzył ją nieśmiało w jej włosach. Przesypywał je między palcami. Spojrzała niepewnie na Idę; oparła głowę na jego barku. Ogarnął ją ramieniem, musnął ustami przelotnie jej włosy. Przylgnęła do niego.
– Przyszedłeś do mnie, Adasiu? Do mnie?
Przyszedłem po ciebie, Polu!
Zostawmy ich samych – odezwała się Ida. Miała głos doszczętnie rozmiękły.
– Usiądziemy tu obok.
– Z takim brzuchem? – zaśmiał się Henoch.
– Z brzuchem, nie z brzuchem. Trzeba ich trochę zasłonić przed ludźmi… Chodź, Henoch!
Odeszli parę kroków; siedli plecami do Adama i Poli. Ida wpół wyciągnięta z głową na kolanach męża.
– Też usiądźmy, Polu – poprosił cicho Adam. – Sterczy
my tu na samym widoku.
Zdjęła głowę z jego ramienia. Miała twarz rozmazaną łzami. Potrzymał jej rękę. Sięgnął jeszcze raz do kieszeni.
– To jest twój auswajs, Polu, a to metryka. Nie wrócisz już do rodziców, żeby się pożegnać. Ida im wszystko wytłu
maczy… – mówił szybko i żarliwie.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Nie pozwolił jej dojść do głosu.
– Prześliźniemy się pod wagonami. Z tamtej strony nie ma
żandarmów. Są zaraz krzaki. Za pięć minut będziemy na
wolności. I razem, Polu! Już nie zostawię cię samej…
Nie miała ze sobą nawet chustki. Ocierała twarz dłonią, zostawiając za nią brudne smugi dziecięcej bezradności. Wyjął chusteczkę, starł jej te smugi. Ujął jej twarz w obie ręce, całował oczy. Wtuliła się w niego rozpaczliwie. Ogarnął ją znów ramieniem. Jej chudymi plecami wstrząsał szloch.
– Nie mamy wiele czasu, Polu. Musimy zaraz odejść stąd.
Może być potem za późno.
Odsunęła się nieznacznie. Przejechała piąstkami ponownie po twarzy. Usiłowała się uśmiechnąć.
– Ty jesteś Adam, Adasiu… Po hebrajsku człowiek. Albo ziemia. Ziemia i człowiek. Tego tylko w życiu pragnęłam, aby do samej śmierci, tak długo, długo, mieć oparcie na takiej
ziemi i w takim człowieku. A będę je miała tak strasznie krótko, Adasiu! Kiedy nas dziś wyrzucili na ulicę, biegła koło
mnie jakaś stara kobieta i w kółko krzyczała: Yś wil nyśt
sztarbn! Yś wil lebn! A wszyscy popychali ją do szeregu
i jej złorzeczyli. To pomyśl, ona, taki stary człowiek, tak
bardzo chce żyć! A ja jestem młoda… Ja nie chcę umierać! Boję się śmierci, Adasiu… Bardzo się boję…
Gładziła go po twarzy wilgotną od łez dłonią. Przytrzymał jej rękę, wcisnął mocno w policzek. Przesunął do warg, całował. Skądś z dala odezwał się przeciągły gwizd parowozu.
– Uciekajmy stąd, Polu! Natychmiast!
– Przyszedłeś do mnie, Adasiu – mówiła rozgorączkowana – nie opuściłeś mnie, bo ty jesteś mój. Moja ziemia i mój człowiek. Moje wsparcie do najostatniejszej godziny. Cały mój! Ale ja nie jestem twoja, Adasiu! Gdybym ci oddała siebie, kiedy mnie pragnąłeś, i kiedy ja ciebie tak bardzo pragnęłam, byłabym twoja na zawsze. Powiedziałbyś teraz: Chodź!, i ja bym zaraz pobiegła za tobą na to jedno słowo. Byłabym twoja i musiałabym pobiec za tobą, jak posłuszna Rut pobiegła za swym Boozem, kiedy nakryła się jego płaszczem. Dlaczego nie nakryłam się twym płaszczem, Adasiu? Teraz nie mogę pobiec za tobą. Bo nie jestem twoja, jestem ciągle swych rodziców. Muszę pójść za nimi, choć we mnie wszystko krzyczy, aby biec tylko za tobą…
Uniósł się; z rozpaczą trząsł jej ramionami.
– Oprzytomnij, Polu! Co ty wygadujesz? – Pochwycił jej rękę.
– Pójdziesz natychmiast za mną! Tylko za mną… Ty jesteś moja, Polu! Słyszysz?…
Oprzytomniała; uwolniła rękę z jego uścisku. Podniosła porzucony na ziemi auswajs. Popatrzyła na zdjęcie; uśmiechnęła się prawie zalotnie.
– Ładna wtedy jeszcze byłam. Prawda?
– Polu!…
Wyciągnęła rękę, wsunęła mu auswajs do kieszeni.
– Byłoby niedobrze, gdyby Niemcy to przy mnie znaleźli. Zostaw sobie na pamiątkę. Spojrzysz kiedyś, może zapłaczesz po swojej Poli? Może pomodlisz się w swoim kościele?
– Polu! Na miłość boską!
– Uciekaj już teraz, Adasiu! Najwyższy czas. Niech cię zobaczę stąd odchodzącego. Żeby mi było lżej… Albo jeszcze ciężej!
Pocałowała go szybko w policzek. Zrobiła krok do tyłu. Uśmiechnęła się, odstąpiła jeszcze krok. I jeszcze jeden. Pomachała ręką. Szedł za nią.
– Chcesz nas rozdeptać, Polu?
Przystanęła, zaśmiała się. Był już znów przy niej.
– Idź stąd, Adam! Na wszystko przychodzi koniec.
Od strony stacji nadbiegał żandarm.
– Aufsteigen! Sofort aufsteigen! Jedziemy, Żydzi! Auf einen Ruck, Juden!
Odpłynęła jej nagle cała krew z twarzy; była śmiertelnie biała.
– Uciekaj, Adasiu! Jedyny mój! Prędko, natychmiast! Zaraz będzie za późno!
– O Jezu! – rzekł głucho. – Nie ruszę się stąd bez ciebie.
Pchała go siłą pod wagon.
Podszedł Henoch, pociągnął go za rękę.
– Opamiętaj się, stary! Nie zawrócisz kijem Wisły…
– Żydzi, prędzej! – wołał żandarm. – Nie mogą się na
was doczekać tam w fabryce. Telefonowali już z Lublina…
Pochwycił ją w ramiona. Była sztywna; odpychała go uniesionymi łokciami.
– Uciekaj, Adasiu! – dyszała mu w twarz.
– Was ist denn los, Juden? – zapytał żandarm. Stał dwa
kroki przed nimi. – Donnerwetter! Tu trzeba sofort odjeż
dżać, a Żydki ślinią się w najlepsze… Ab! W pociągu możecie się zacałować na śmierć. Wasza sprawa!
Adam opuścił ręce. Odsunęli się od siebie mimowolnie. Żandarm zlustrował uważnie Adama. Następował na niego.
– Gdzie masz gwiazdę, Jude?
Adam wycofywał się powoli; patrzył w twarz Niemcowi. Milczał.
– Bist du ein Jude, Mensch?
Nie, on nie jest Żydem! – zakrzyknęła histerycznie Pola. – To mój kolega, przyszedł się ze mną tylko pożegnać… Wracaj prędko do domu, Adasiu!
Żandarm szedł nadal do przodu. Adam cofał się tyłem. Dwa kroki za żandarmem jak somnambuliczka szła Pola. Żydzi rozsuwali się z pośpiechem na boki. Była cisza.
– Kto ci pozwolił tu przyjść, ty gnoju? Du dreckiger
Judenknecht!
Adam zerknął w tył. Miał brzeg skarpy tuż za plecami. Żandarm zsunął z ramienia karabin. Wtłoczył nabój do komory z trzaskiem, który w tej ciszy rozniósł się jak wystrzał. Adam rzucił się płasko w dół między tarninę. Niemiec podbiegł, złożył się do strzału.
Zanim nacisnął spust, Pola trzymała już obiema rękami nakładkę. Opadła na kolana. Za nią zjechała lufa karabinu.
– Nyśt szysn, her oficyjer, byte… Er wil lebn!
Żandarm znieruchomiał osłupiały. Potem wyszarpnął karabin z jej rąk.
– Coś ty zrobiła, wściekła suko? A ty to nie chcesz żyć? Pola klęczała. Żandarm cofnął się o krok. Podnosił powoli karabin do ramienia. U wylotu lufy zjawiła się nagle Chaja. Uklękła przed córką; złożyła ręce na piersi.
– Nyśt szysn, her oficyjer! Zy wil nyśt sztarbn, zy wil
lebn. Her oficyjer! Rachmunys…
Żandarm opuścił lufę. Pomedytował; zaśmiał się szyderczo. Potrącił kolbą Chaję. Padła twarzą na żwir. Pola dźwignęła matkę, podtrzymała ją ramieniem. Żandarm pchał je karabinem do pociągu.
– Aufsteigen! Los! Jeszcze zapłaczesz, du alte Hexe, że tu
na miejscu nie została. Los, los! Niech pożyje sobie trochę…
Niech to jeszcze poczuje!

Adam leżał tymczasem w zaroślach na dole, nad brzegiem strumyka. Podciągnął ręce pod brodę, patrzył tępo w jego nurt.
Na wodzie zaczernił się cień człowieka. Adam zerwał się na nogi. Obok niego stał Mordche. Trzymał w ręku pistolet, belgijkę. Popatrzył na Adama. Miał zmącone, błędne oczy. Wsunął pistolet pod pasek; chwycił Adama za rękę.
– Miałem go już na muszce, Adam! Czekałem, aż wystrzeli.
Adam wzruszył ramionami – Żartujesz, Mordche… Jakby wystrzelił, co by mi pomogło? Nie rozmawialibyśmy teraz.
– Głupi! Ty nic nie wiesz! Ona rzuciła się na jego karabin, kiedy mierzył do ciebie. Ją chciał zastrzelić, a ja miałem go na muszce. Czekałem…
– Pola się rzuciła?
Ona ciebie ratowała. Ona, córa Syjonu! Powstała jak prawdziwa córa Syjonu. Jak napisano w Księgach. Ona jedna.
– Nie strzelił do niej…
– Jej matka klęknęła przed nim. Pobił ją kolbą, wepchnął obie do wagonu.
Adam odetchnął głęboko. – Ocaliła mnie, Mordche! Wielki Boże! Na pożegnanie.
Dlaczego jej nie zastrzelił, Adam? Byłbym już spokojny. Czekałem na to.
– Jesteś chyba pijany!
Ty nic nie rozumiesz, Adam! Wy wszyscy nic nie rozumiecie! Wasza śmierć, nasza śmierć… Wam się zdaje, że tylko wy macie prawo zajrzeć śmierci twarzą w twarz. Z honorem i ojczyzną na ustach! Z narodem! A co my, Żydzi? Nie mamy swego honoru? Nie jesteśmy narodem? On tak właśnie uważał! Rzuciła się na niego, a on jej nie zastrzelił. Bo Żydówce pisana śmierć w gnoju…
– Matka ją zasłoniła…
– Rzuciła się na wroga, Adam! Twarzą w twarz! Jak Debora, kiedy mężczyznom zabrakło ducha… Jej śmierć byłaby naszą siłą. Moją siłą!
Zbliżające się sapanie lokomotywy zagłuszyło jego słowa. Wzdłuż wagonów przebiegł szczęk żelastwa. Mordche zwarł palce na ręce Adama. Stali bez ruchu, z zapartym tchem.
Po paru minutach przeleciał nad ich głowami krótki gwizd. Za nim syk pary. Szarpnięcie wagonów i ponowny łomot żelastwa. Wzdrygnęli się obaj. Urywane sapanie parowozu wyrównało się, ścichło. Rozniósł się stukot kół na złączach szyn, stopniowo śpieszniejszy. Drgała ziemia pod ich stopami.
Mordche chwycił Adama za klapy kurtki. Po policzkach ściekały mu grube łzy. Przekrzykiwał łoskot pociągu.
– Dlaczego jej nie zastrzelił, Adam?…

Było wczesne przedpołudnie trzeciego listopada roku 1942, dnia świętego Huberta, patrona myśliwych, nazajutrz po Zaduszkach. Według żydowskiej rachuby dnia dwudziestego trzeciego miesiąca cheszwan roku 5703 od stworzenia świata.
Słońce pięło się nadal po niebie z doskonałą obojętnością natury zlewając ziemię żarem niemal czerwcowym, zadziwiającym o tej porze roku.

Józef Kazimierz Wroniszewski

[w] Różdżka Jessego, Warszawa 1982. Książka dedykowana jest: Pamięci Poli Zommerówny, siedemnastoletniej dziewczyny żydowskiej, jasnowłosej i niebieskookiej, zamordowanej w Treblince w listopadzie 1942 roku. I wszystkich wymordowanych Żydów z jej miasteczka.

A jakie to było miasteczko? Może Końskie, a może Przedbórz (wątki przeplatają się). Kiedy pytałem autora: czy są w książce wątki osobiste? Pan Kazimierz uśmiechał się tajemniczo – nie zaprzeczał.