Głównym organizatorem Polskiej Organizacji Wojskowej w Końskich był nauczyciel gimnazjalny Jerzy Gorzkowski, a zastępcą jego był Franciszek Pianko. Początkowo organizacja ta była zalegalizowana u okupacyjnych austriackich władz jako Towarzystwo Gimnastyczne „Piechur”. W 1917 r. siedziba „Piechura” mieściła się w domu Dąbrowskich, w Końskich przy ul. Zamkowej, a następnie w domu Kulety przy ul. Łąki. Pod pozorem wycieczek, ćwiczeń gimnastycznych, dowództwo POW urządzało ćwiczenia polowe i szkoliło musztrę, a później naukę o broni i strzelanie z karabinu i broni krótkiej.
Początkowo władze austriackie nie orientowały się, że pod pozorem niewinnych ćwiczeń gimnastycznych kryje się tajna organizacja wojskowa, przygotowująca peowiaków do zbrojnej walki z okupantem.
Szeregi oddziału koneckiego, a potem obwodu koneckiego szybko się zwiększały. Tworzono więc kompanie, a te dzieliły się na plutony i dziesiątki lub sekcje. Mieszkańcy Końskich dobrze się orientowali, że „Piechur” to tylko przykrywka organizacji wojskowej i garnęli się do niej nie tylko miejscowi inteligenci, ale i rzemieślnicy, a później chłopi z pobliskich wiosek. Chociaż na zebraniach nie omawiano w zasadzie tematów czy programów politycznych, to jednak wiadomo było, że jest to organizacja postępowa zbliżona do programu politycznego PPS. Szczególną pomoc POW okazywało miejscowe nauczycielstwo gimnazjalne, a więc dyr. Jan Szamański, Witold Ziembiński, Jerzy Gorzkowski, Wacław Ziembiński, Karol Muszyński i inni. Wydatne poparcie okazywało miejscowe rzemiosło, a więc Rejeccy, Weinbergerowie, bracia Mrowińscy i wielu innych.
Z POW współdziałała Liga Kobiet z panią Zofią Wójcikowską na czele, szczególnie aktywne były pp. Jadwiga i Leokadia Olkuskie, Maria Ślifirska, J. Chodaczyńska, Ziembińska, Helena Jędrykówna in.
W początkach 1917 r. pod namową prof. J. Gorzkowskiego zacząłem tworzyć ze starszych harcerzy oddział peowiacki tzw. „dziesiątek uczniowski”, który wkrótce został przyjęty do koneckiego oddziału POW i oddany pod opiekę ob. Franciszka Pianko, mnie zaś zamianowano komendantem wspomnianego dziesiątka. Do tego dziesiątka należeli: Józef Grot, Zygmunt i Jerzy Piątkowscy, Stanisław Radomski, Jan Kałuża, Felisek, Józef Fabicki, Antoni Piec, Wiesław Górski no i ja Henryk Zawadzki.
Początkowo nosiliśmy na naszych czapkach gimnazjalnych okrągłe znaczki z podobizną Józefa Piłsudskiego, a następnie zaczęliśmy nosić kurtki mundurowe koloru zielonkawego. Staraliśmy się również o broń, oczywiście w największej tajemnicy. Mnie udało się zdobyć karabin austriacki, starszej daty, bo kaliber Manlicher 90, ale niestety z defektem, bo miał on ułamana kolbę, a poza tym nie miał żadnych uszkodzeń. Przydał się jednak bardzo, bo na nim uczyliśmy się rozbierać i składać zamek, ładować naboje i wbijać w pamięć nazwy poszczególnych części karabinu i zamka. Zygmunt Piątkowski posiadał stary bębenkowy rewolwer, a kilku kolegów miało bagnety.
Pod koniec okupacji, zwłaszcza w 1918 roku, bardzo często odbywały się manifestacje narodowe, protestujące przeciwko bezprawnym działaniom okupanta, uroczyste obchody, rocznice powstaniowe, w których brały udział także formacje POW, a więc i nasz dziesiątek uczniowski POW.
Pamiętam pewne zdarzenie z początku lata 1918 roku; otóż w niedzielę wczesnym rankiem, kilka sekcji POW miało wyznaczoną zbiórkę w lesie karolinowskim ( Karolinów – las pomiędzy Końskimi a Kazanowem). Był tam i nasz dziesiątek uczniowski. Na zbiórkę przybył Franciszek Pianko z nieznajomym, zamiejscowym osobnikiem, którzy przynieśli ze sobą w plecakach kilka rozmaitych pistoletów. Z ogromnym zainteresowaniem i uwagą słuchaliśmy wykładów obu naszych oficerów o obsłudze i działaniu tych pistoletów i z niecierpliwością oczekiwaliśmy oddania próbnych strzałów do celu. Usłyszeliśmy nadto praktyczne wskazówki na jaką odległość są skuteczne strzały z tych pistoletów, jak się je rozbiera i składa i usuwa zacięcia. Na niewielkiej polance, na kocu leżały te pistolety i mogliśmy je dokładnie oglądać. Wtem, nieoczekiwanie usłyszeliśmy szelest rozchylanych krzaków leszczyny oraz słowa wypowiadane w języku niemieckim. Jednocześnie ujrzeliśmy dwóch nieuzbrojonych żołnierzy austriackich, którzy na nasz widok stanęli jak wryci! Komendant Pianko zdążył nakryć pistolety częścią koca, na którym one leżały, ale stojące w milczeniu grupy kilkudziesięciu mężczyzn przeraziły obu żołnierzy, którzy bez słowa zawrócili szybko zaczęli się oddalać w kierunku miasta. Na obserwację obu żołnierzy wysłano dwóch peowiaków. Po ochłonięciu z wrażenia, instruktor stwierdził, że ten wypadek jest typowym przykładem złego ubezpieczenia oddziału i rozstawienia wart; była bowiem tylko jedna placówka od strony miasta, a powinny być warty z czterech stron. W tych warunkach zapowiedziane próbne strzelanie już się nie odbyło, a komendant Pianko PS. Babinicz nakazał rozejście się małymi grupkami. Bogu dzięki! śe incydent ten nie wywołał żadnych reperkusji. I znów inne wspomnienie z jesieni 1917 r. Na zbiórkę wyznaczoną na godzinę 6 po południu na podwórzu „Piechur” przy ul. Zamkowej, spóźniłem się 5 minut. Peowiaccy byli już zebrani i słuchali jakiegoś wykładu instruktora Zygmunta Pomarańskiego ps. Brzóska, który właśnie w tym dniu przyjechał do Końskich z Radomia. Zauważył on moje spóźnienie, przerwał wykład, a mnie kazał postawić na pół godziny „pod karabin”. Zaraz sekcyjny dał mi plecak z dwoma cegłami w środku oraz imitację karabinu z drewna i postawił mnie pod ścianą budynku, a wykład szedł dalej. Bardzo mi było wstyd, ale i bardzo było przykro… Później w życiu zawsze przestrzegałem punktualności. Pod koniec lata 1917 r. dostałem delegację na ćwiczenia peowiackie w sandomierskim. Tamtejszy oddział POW przeprowadzał większe ćwiczenia wojskowe w rejonie Samborzec-Skotniki, na które zapraszał peowiaków z innych oddziałów. Ponieważ miałem wuja aptekarza w niedalekiej od Samborca Koprzywnicy, więc chętnie się wybrałem na te ćwiczenia. Założeniem tego oddziału, do którego mnie przydzielono było zdobycie dworu w Samborcu. Dwór ten był położony w środku parku ogrodzonego żywopłotem. Ćwiczenia rozpoczęto wczesnym rankiem i po „zdobyciu” Samborca, oba oddziały udały się do Skotnik na nabożeństwo. Tam ksiądz Zajdler wygłosił bardzo podniosłe i patriotyczne kazanie. Jak potem mówiono, to i kaznodzieja się tak dalece wzruszył, że dostał silnego krwotoku […]. W Skotnikach na cmentarzu przykościelnym spotkałem kilku peowiaków z Końskich.
Szybko się zwiększały szeregi naszego peowiackiego obwodu. Coraz więcej przybywało młodych chłopów z pobliskich wiosek. Zwarte plutony, w czasie zbiórek, maszerując przez miasto gromko śpiewały legionowe, rubaszne oraz dawne patriotyczne piosenki. Mieszkający u nas na kwaterze austriacki sędzia Eduard Sykora, bardzo się dziwił, że władze okupacyjne pozwalają na taką demonstrację siły. Daty dokładnie nie pamiętam, ale zdaje mi się, że w październiku lub listopadzie przyjechał do Końskich instruktor POW Zygmunt Pomarański ps. „Brzóska”. Był to znany i bardzo dobry instruktor; miał on kilka wykładów z zakresu taktyki i ćwiczeń bojowych w terenie.
Nieszczęśliwie się zaczął rok 1918 dla naszego obwodu. Nieoczekiwanie w nocy w dniu 27 lutego 1918 roku został aresztowany komendant obwodu Jerzy Gorzkowski ps. Jasny. Jego zaś funkcje przejął Franciszek Pianko ps. Babinicz. Dnia 14 marca 1918 r. władze okupacyjne zamknęły Towarzystwo Gimnastyczne Piechur. Zdjęto więc szyld i POW przeszła do podziemia. Była też rewizja w lokalu „Piechura” w domu Kulety przy ul Łąki i zabrano trochę mało ważnej „bibuły”. Kilka rewizji u niektórych peowiaków – nie dało pozytywnych rezultatów.
Inne zdarzenie, które zanotowałem. Któregoś dnia, wczesną wiosną 1918 r. przedarł się lasami z Kielc do Końskich peowiak o pseudonimie Zemsta. Został on odbity przez kieleckich peowiaków na ulicy Ogrodowej w Kielcach w czasie konwojowania go do sądu wojskowego. Podczas tej akcji jeden z żołnierzy austriackich został ciężko ranny. Zemsta zbiegł i dostał się do Końskich. Trzeba było mu pomóc w zdobyciu jakichś dokumentów i kurtki. Ponieważ był on średniego wzrostu i bardzo młodo wyglądał, więc ofiarowałem mu swoją legitymację szkolną z szóstej klasy wraz z moją fotografią, a nadto dość zniszczoną czapkę. Ktoś inny dał mu swoją marynarkę. Zaraz go też wyprawiono z Końskich. W zebraniu tym na tyłach restauracji, w oddzielnym pokoiku, brał udział Babinicz, Wacław Ziembiński i dwóch nieznanych mi bliżej peowiaków. Jeden z nich ciągle zabierał głos i podkreślał swe bardzo radykalne poglądy.
Inne zdarzenie znów dotyczy transportu broni. Któregoś dnia, we wrześniu, lub na początku października 1918 r. przyszedł do mnie Stefan Jakubowski ps. Mucha (były sierżant Wehrmachtu) z rozkazem od komendanta Babinicza, abym dał z naszego dziesiątka uczniowskiego czterech ludzi do przeniesienia broni z Izabelowa do Końskich. Wszyscy już wówczas wyczuwali zbliżający się koniec wojny i koniec okupacji. Nasze władze peowiackie przygotowywały broń i amunicję i coraz intensywniej prowadziły ćwiczenia polowe, musztrę i szkolenie praktyczne z bronią. Zgodnie z otrzymanym rozkazem, na drugi dzień około godziny 17 zgłosiłem się u S. Jakubowskiego z kolegami z mojego dziesiątka; Józefem Grotem, Józefem Fabickim i Stanisławem Radomskim. Wkrótce wyruszyliśmy i na Browarach, po drodze zabraliśmy naszego kolegę peowiaka Zygmunta Piątkowskiego ps. Selim i tak w szóstkę dotarliśmy do wioski w lesie Izabelowa. Tam przy chałupie stojącej na uboczu, w lesie, należącej zdaje się do gajowego, zatrzymaliśmy się. Było już ciemno. Ja tylko z Muchą weszliśmy do środka, reszta czekała w lesie. Gajowy coś tam pogadał z Jakubowskim, którego znał i po chwili wyjął boczną futrynę od drzwi do obory i z wydrążonych belek poprzecznych, ściennych – wyjął kilka karabinów. Ogółem było dziesięć karabinów brudnych, zasmarowanych tłuszczem i trochę zardzewiałych – ale uciecha była wielka! Broń ta nienadzwyczajna, bo 7 karabinów starego typu M-90 i 2 karabiny rosyjskie, nieco uszkodzone. Pozawijaliśmy je w jakieś szmaty i papiery i powiązaliśmy sznurkami. Było już bardzo ciemno, jak wyszliśmy przez las zwany „Księżą Chojna” – do Końskich. Szliśmy w milczeniu, ale dumni, że idziemy z bronią, chociaż w naszej grupie tylko sierżant Mucha miał sprawny i nabity pistolet.
Po wyjściu z lasu do miasta buło około 1 kilometra. Księżyc się pokazał, więc się nieco rozjaśniło i trzeba było szybko przebyć odkrytą przestrzeń. Na przełaj, przez pola dotarliśmy do ogrodu Jakubowskich, którzy mieli swoją posesję przy ul. Krakowskiej. Tam broń Mucha odebrał i ukrył ją w zabudowaniach gospodarczych, a my rozeszliśmy się do domów.