Ks. Michał Dymitr Jasieńczyk Krajewski

Z historii kościoła w Końskich – księża proboszczowie, którzy weszli do historii literatury polskiej

Prelekcja ks. Józefa Barańskiego wygłoszona na spotkaniu w Klubie Inteligencji Katolickiej w Końskich, w dniu 22 marca 1995.

Rozpocznę od treści rozmowy, jaką miałem w ostatnią niedzielę. Na moje pytanie: jak się pani czuje? – usłyszałem odpowiedź również w formie pytania: a czy w Końskich można się dobrze czuć?

Odpowiedź na to pytanie niech posłuży jako wstęp do mojego dzisiejszego wystąpienia. Ogólne samopoczucie człowieka zależy od wielu czynników. Na pewno rodzą się tacy ludzie, którzy przez całe swoje życie przejdą jako malkontenci. Tacy wszędzie czują się źle. I odwrotnie, są ludzie, którzy zawsze są optymistami, w różowych okularach. Wiele więc zależy od usposobienia człowieka.
Dalej, wiele też zależy od sytuacji materialnej, a także jak to się popularnie mówi; od szczęścia. Podobnie stan zdrowia dość często decyduje o tym, czy człowiek zrealizuje swoje plany życiowe. Dobrze wiemy, że i wrodzone uzdolnienia, lub ich brak, mają wpływ na obranie kierunku życiowego. Na pytanie czy można się dobrze czuć w Końskich – może być wiele odpowiedzi.

Mając lat 15, ze względów rodzinnych, przeniosłem się ze szkoły średniej w Końskich do Warszawy. W większość dni szkolnych rano przejeżdżałem, a po lekcjach przechodziłem mostem, który wtedy nosił nazwę Kierbedzia. Od czasu do czasu towarzyszyłem swemu profesorowi od historii, który zaciągał mnie na Stare Miasto i tam pokazywał mi różne zabytki, nie skąpiąc objaśnień. Pamiętam takie jego powiedzenie: jeśli poznasz dobrze historię tego zakątka, tego, co się tu działo, to i polubisz. Najpierw trzeba dobrze poznać, by potem polubić. Sądzę, że to powiedzenie można, w pewnej mierze, zastosować i do nas tu zebranych.

Żeby się lepiej czuć w Końskich, bardziej swojsko, nie obco, warto znać nie tylko osoby, ale i przeszłość tej miejscowości, jej historię, różne zabytki, wydarzenia. Znając to, może będziemy się tu lepiej czuli.

A zatem poznajmy również i tutejszą przeszłość. W latach mojego proboszczowania w Końskich wypadło mi wiele razy towarzyszyć i pojedynczym osobom i grupom przy zwiedzaniu kościoła. Kiedyś postawiono mi pytanie: A cóż wspólnego ze sobą mają Końskie i Kościuszko, któremu wystawiliście pomnik?

Odpowiedziałem, że: gdy się pogrzebie w przeszłości, to znajdzie się coś wspólnego. Cóż takiego? domagał się ów pan. Moja odpowiedź była następująca. W czasie insurekcji kościuszkowskiej, po klęsce maciejowickiej, po rzezi Pragi, będące w pewnej rozsypce polskie oddziały cofały się przez Nowe Miasto nad Pilicą, przez Opoczno, w dnia 14 listopada 1794 r. odpoczywały i nocowały w Końskich. Było około 5 tysięcy konnicy. Dwa dni później,16 listopada, naczelnik Tomasz Wawrzecki, podpisał w Radoszycach akt kapitulacji, nazwaną przez wielu patriotów „haniebny”. Otóż, po tej kapitulacji, sztandary pułkowe, chorągwie wojenne, zostały zdeponowane w kościele koneckim, w którym były przechowywane przez blisko dwa lata. Jest w naszych aktach parafialnych wpis, iż dnia 15 września 1796 r. była tu przeprowadzona wojskowa rewizja przez Austriaków. Jak domniemywa dr. P. Szarejko z PAN w Warszawie, sztandary te została przewiezione do Heeres Museum w Wiedniu i tam przebywały ponad 130 lat. Dopiero w r. 1932 zostały one zwrócone Polsce i umieszczone w Muzeum WP w Warszawie. A więc jest coś wspólnego między Kościuszką a Końskimi – tak zakończyłem. Przyznał mi rację ten pan.

Przetoczyłem tę rozmowę z dwóch względów. By poznawać przeszłość Końskich, by tu się lepiej czuć. Na przykład przechodząc przez park, spojrzeć na kapliczkę z figurką MB, to kapliczka według planów słynnego Franciszka Lanciego. Na przykład przed drzwiami kościoła na Browarach, po lewej stronie, u góry, jest biała tablica z napisem: dr Jan Siestrzyński, pierwszy polski litograf. Albo, przy ul. Krakowskiej jest drewniany krzyż ustawiony w czasie grasującej cholery (ścięte drzewo obrobione i przeniesione na ramionach, tak, że nie dotknęło ziemi). Albo na przykład była w Końskich tablica ku czci J. Kilińskiego, odsłonięta w setną rocznicę jego śmierci – 28.01.1919 r. Okazuje się, jak wyczytałem, że Kiliński także odpoczywał i nocował w Końskich dnia 14.11.1794 r. I tak można uzbierać wiele wspomnień z przeszłości koneckiej.

A drugi wzgląd, że powołuję się na te lata, łączność tamtych lat z tematem, który sobie umyśliłem. A były to lata dla badacza bardzo ciekawe, ale i bardzo tragiczne. Rzeczypospolita upadła. Ojczyzna utraciła swą niepodległość. Polska rozdarta przez trzech zaborców. Znawcy piszą, iż znacznie wcześniej należało się tego spodziewać, że tak się stanie. Ale też piszą, że tworzyły się grupy działaczy niepodległościowych, gorących patriotów dla ratowania sytuacji, zwłaszcza dla podtrzymania ducha narodowego. Jest dla nas, katolików, przyjemnym stwierdzenie, że kapłani znajdowali się w tych grupach w czołówce. Znane są nazwiska duchownych z tamtego okresu, działaczy społecznych i narodowych, jak Stanisław Konarski, Hugo Kołłątaj, Grzegorz Piramowicz, czy później Stanisław Staszic.

Do grona tych zasłużonych osób zaliczyć też trzeba i wielu mniej znanych, których nazwiska są już zapomniane, ale wtedy bardzo dodatnio oddziaływujących na postawę obywatelską Polaków.
Do nich zaliczyć trzeba także trzech proboszczów koneckich z końca XVIII i początku XIX wieku. Są nimi: ks. Michał Urban Szóstowicz, ks. Michał Dymitr Jasieńczyk Krajewski, ks. Ludwik Łętowski.

Omówienie wszystkich trzech przekracza ramy czasowe naszego spotkania, dlatego ograniczymy się do jednego, tego, który pozostawił po sobie kilka pozycji książkowych i jest wymieniany w Historii Literatury Polskiej.

Ks. Michał Dymitr Jasieńczyk Krajewski

Ks. Michał Dymitr Jasieńczyk Krajewski. Żródło: Wikipedia
Ks. Michał Dymitr Jasieńczyk Krajewski. Żródło: Wikipedia

Urodził się dnia 8 września 1746 r., jak sam napisał, w województwie ruskim, a więc gdzieś na wschodzie. W 19. roku życia wstąpił do Zgromadzenia XX Pijarów, przybierając drugie imię Dymitr, które także wskazuje na powiązania wschodnie. Jasieńczyk to herb. Jak można obejrzeć ten herb w Encyklopedii Aleksandra Brucknera, herb ten – to tarcza, na niej potężny klucz, nad tarczą zaś liście splecione w wieniec.

Studia odbywał młody Krajewski w Podolińcu – to gdzieś na pograniczu Polski i Słowacji, w krainie, którą dziś nazywamy Spisz i Orawa. Przełożonym konwiktu był pijar, uczony, filozof, publicysta, pisarz, ks. Antoni Wiśniewski. Być może przykład tego wychowawcy zachęcił studenta Michała do pisarstwa. Po święceniach kapłańskich ks. Krajewski był najpierw wychowawcą u Tarnowskich, a następnie u Wodzickich, gdzieś w krakowskim. Tam to właśnie napisał ks. Krajewski pierwszą swoją książkę, coś jakby elementarz, pod tytułem Gry nauk dla dzieci, służące do poznawania liter, sylabizowania,czytania, historii, geografii i języków. A więc całkiem nowoczesna w wieku XVIII metoda: forma lekka, zabawna, a kształcąca. Niestety, nie bardzo podobała się ta metoda staremu rodzicowi i ks. Krajewski opuścił swych wychowanków Stanisława i Karola Wodzickich, z którymi zachował łączność co końca swego życia, a którzy obdarzali go stałą pamięcią i przywiązaniem.
Razem z odejściem ks. Krajewskiego zaginęła i książka. Nie dotrwała ona do naszych czasów. Być może nie ukazała się ona w druku, a jedynie była przepisywana ręcznie. To była jego pierwsza pozycja książkowa.

Przeniósł się ks. Krajewski do Warszawy i został wykładowcą i wychowawcą w konwikcie ks. pijarów. Zaraz w początkach swej pracy w Warszawie napisał następną książeczkę – tłumaczenie satyry Anglika Walsha pod tytułem Szpital głupich. Były to kpiny na temat leczenia przez różnych uzdrowicieli, znachorów, zwłaszcza z chorób psychicznych. Temat zawsze aktualny, bo przecież i dziś cieszą się znakomitą frekwencją seanse energobioterapeutów (jak choćby nie tak dawno w Stąporkowie, w Radoszycach, a przedtem w Skarżysku).

Ta książeczka również zaginęła. Nie ma jej w wykazie pozycji wydawniczych. W roku 1783 ukazała się już drukiem trzecia książka ks. Krajewskiego pod tytułem Pochwała x. Stanisława Konarskiego, wydana z okazji obchodów 10. rocznicy jego śmierci. Było to już poważne, naukowe opracowanie tak życiorysu, jak i dzieła ks. Konarskiego, wybitnego organizatora i reformatora szkolnictwa w Polsce. Ks. Konarski, po studiach w Rzymie i pracy jako wykładowca, zwiedził Francję i Niemcy, zapoznał się z tamtejszym szkolnictwem i doświadczenia zagraniczne przeniósł do kraju. Wkrótce drugi raz zwiedził zakłady naukowe we Francji, Holandii i Niemczech. Na wyraźny nakaz generała zakonu ks. Konarski zreformował szkoły pijarskie w Polsce. Sposób reformowania – to oddzielny temat. Nam wystarczy przytoczyć tytuł przemówienia Konarskiego w czasie poświęcenia otwartego, słynnego Collegium Nobilium w Warszawie, bo ten tytuł streszcza cel wykształcenia i wychowania młodego człowieka: de viro honesto et bono cive. Celem kształcenia i wychowania ma być człowiek szlachetny i dobry obywatel. To przedstawił ks. Krajewski, pisząc książkę Pochwała Konarskiego.
Ta książka cieszyła się uznaniem i całego Zgromadzenia ks. Pijarów i obywateli o nastawieniu patriotycznym, a także i ówczesnych pisarzy, publicystów i literatów.

Trzy następne książki ks. Krajewskiego spowodowały sporo wrzawy, zamieszania i wywołały liczne i to ostre polemiki. Jedni z czytelników bardzo je chwalili, inni zawzięcie potępiali. Ale były to dowody, iż te książki budziły zainteresowanie.

Woyciech Zdarzyński życie i przypadki swe opisujący - strona tytułowa. Żródło: Polska Biblioteka Internetowa
Woyciech Zdarzyński życie i przypadki swe opisujący – strona tytułowa. 
Żródło: Polska Biblioteka Internetowa

Pierwsza z tych kontrowersyjnych książek to powieść publicystyczna pod tytułem Podolanka, wychowana w stanie natury. Jest to jakby romans popularyzujący, ale zarazem i jakby ośmieszający idee Francuza J.J. Rousseau,zawarte w jego powieści Emil. Ta książka ks. Krajewskiego zyskała nadzwyczajną popularność i była wydawana aż siedem razy. Była też namiętnie zwalczana, między innymi przez ks. pijarów i przez wielu innych pisarzy, jako sentymentalny romans, ckliwy i bezideowy.
Druga z tej serii książka – to utwór niemieckiego autora Haana, pod tytułem Albert der Abentheurer, ale całkowicie przerobiony i dostosowany po polskich warunków, z dialogami, wywodami, polskiego autora i nowym tytułem: Woyciech Zdarzyński życie i przypadki swe opisujący. Jest to powieść fantastyczna. W roku 1785 we Francji bracia Montgolfier wypuścili dwa balony w powietrze. W jakiś czas później Niemiec Haan wydał książkę o dotarciu balonem na księżyc jakiegoś śmiałka i tam zastał żyjących ludzi. Krajewski przejął tę myśl i wysłał balonem na księżyc Polaka. Zajechał pan Wojciech na księżyc, zastał tam krainę Sielana, a w niej idealny ustrój uformowany w komuny rolnicze. W mitologii greckiej bogini księżyca nazywała się Selene, stąd i kraina Sielana. Komuny rolnicze nie były nowym wymysłem, wszak już 150 lat wcześniej w Południowej Ameryce, w Paragwaju, jezuici utworzyli tak zwane redukcje jezuickie, wspólnoty rolnicze (które zresztą upadły bo do idealnych teoretycznie form współżycia – trzeba także idealnych ludzi,a o takich bardzo trudno). Wspólnoty rolnicze, opisane przez ks. Krajewskiego, wyprzedziły o całe 85 lat Kapitał Marksa, a o dalsze półwiecze znane wszystkim kołchozy. Pisać o komunach rolniczych w kraju, w którym przecież była jeszcze pańszczyzna, gdy w postępowej Francji tak zwany trzeci stan dopiero dobijał się o swe prawa i znaczenie, było w naszej Polsce bardzo ryzykowne. Tak też i należy rozumieć reakcję czytelników. Gromy posypały się na autora, który bronił się, że to przecież fantazja literacka.

Te swoje wywody uzupełnił ks. Krajewski w trzeciej, kolejnej fantastycznej książce pod tytułem Pani Podczaszyna. Było to jakby uzupełnienie Pana Podstolego Ignacego Krasickiego, tyle, że w rodzaju żeńskim.

Pani Podczaszyna - strona tytułowa. Żródło: Polska Biblioteka Internetowa
Pani Podczaszyna – strona tytułowa. 
Żródło: Polska Biblioteka Internetowa

Sentymentalne różne przeżycia kobiety (żyjącej w XVIII wieku) przyjmowano już bardziej krytycznie, niż Podolankę, zwłaszcza, że przypuszczono na ks. Krajewskiego szturm, oskarżając go o plagiat: Podolanka z Francuza Rousseau, Lot na księżyc z Niemca Haana, Pani Podczaszyna z Krasickiego – tego już za wiele. Być może te ataki zniechęciły ks. Krajewskiego do fantazji i powieści, które zarzucił, ale nie przestał pisać, tyle, że wziął się za poważniejsze tematy – i tak powstała nowa, siódma z kolei książka, pod tytułem Historia Stefana na Czarncy Czarnieckiego, Hetmana.

Książka ta, napisana w atmosferze patriotyzmu, dedykowana królowi Stanisławowi Augustowi, jest uważana za najlepszą z prac ks. Krajewskiego – tak podaje m.in. encyklopedia Orgelbranda. Polski Słownik Biograficzny wydany w Krakowie w r. 1973, określa ją jako studium historyczne. Autor, korzystając z dostępnych sobie wtedy źródeł, głównie Kochowskiego, Rudawskiego, Niesieckiego, Piaseckiego i Potockiego bardzo krótko przedstawił rodowód i edukację Czarnieckiego, a zajął się szeroko opisem drogi życiowej, oczywiście żołnierskiej, na której przeszedł wszelkie możliwe stopnie, powoli, aż do najwyższej godności hetmana. A była to droga twarda. Ciągłe zmagania się z przeróżnymi wrogami, atakującymi ze wszystkich stron, przerzucanie się z jednego frontu na drugi – i tak bez przerwy, przez 32 lata, bezkompromisowo, nie zważając na żadne niebezpieczeństwa, nieraz w sytuacjach prawie beznadziejnych. Takie było życie tego, jak go nazwał Krajewski „bohatyra narodowego”.

Życie Stefana Czarnieckiego jest ogólnie znane. Ograniczę się do ostatnich chwil jego pielgrzymki życiowej. Jak wiemy Czarniecki otrzymał buławę hetmańską już na łożu śmierci. Ks. Krajewski wkłada w jego usta takie słowa: Wszak nie jeden raz wam to mówiłem, iż wtedy otrzymam buławę, gdy ani siła do wojny, ani szabla do ręki zdolnymi już nie będą. Gdyby Pan Bóg użyczył mi zdrowia, starać się będę o to, by król jegomość nie żałował tej łaski, którą na mnie zlewa. A jeżeli przyjdzie mi umrzeć, ta buława będzie chyba tylko ozdobą grobowca, który mnie przywali. Gorzkie słowa.

Przyniesiony w lektyce do wsi Sokołówka k. Dubna, złożony w wiejskiej chacie, zaopatrzony Sakramentami św., kończył to swoje 66-letnie, utrudzone życie. Ks. Krajewski przypomina przed samą śmiercią hetmana jego słowa: Jam nie z soli, ani z roli, ale z tego (tu wskazał na wielką szramę na twarzy), co mnie boli, wyrosłem. To, powtarza, uznana za najlepszą książkę, utwór Krajewskiego.

Wydawało się, iż ks. Krajewski pójdzie tą drogą, powieści historycznej. Wydał książkę p.t. Leszek Biały. Niestety, sprawił zawód. Zamiast studiów historycznych i beletrystycznego opracowania, wyszedł jakiś ckliwy romans cnotliwego księcia do pięknej Rusinki. Tak też ocenili tę książkę czytelnicy. Przeszła ona bez echa.

A był to już rok 1789. Ks. Krajewski przestał już nauczać w konwikcie, choć jeszcze zajmował się edukacją, ale prywatnie, m.in. korzystał z jego pouczeń jeden z Małachowskich, który wkrótce wyrobił mu probostwo i to gdzie? w Białaczowie. Cztery lata tam spędził, ale choć z dala od Warszawy i środowiska literackiego, nie przestał pisać, ale były to tylko wiersze patriotyczne, zresztą na czasie, bo przecież trwała insurekcja kościuszkowska.

Po upadku powstania i Rzeczypospolitej – ks. Krajewski, znowu dzięki Stanisławowi Małachowskiemu, otrzymuje probostwo w Końskich, które objął 24 czerwca 1796 r. Parafia rozległa, obejmująca oprócz Końskich 32 wsie, wymagała większego zaangażowania się w sprawy parafialne. Ale zbyt wielkie było zamiłowanie do pisarstwa. Nie mając czasu na studiowanie dokumentów, pisał wiersze na wszelkie możliwe okazje, czy to urodziny, imieniny, jubileusze, wesela, czy to do teatru domowego komedyjki. Nie ma większego śladu po tych utworach, jedynie jedna komedia p.t. Stary w zalotach, była wystawiona w Warszawie, w teatrze Wojciecha Bogusławskiego. Widocznie musiała mieć jakąś większą wartość.

Oprócz komedyjek i wierszy ks. Krajewski zajmował się sprawami poważniejszymi, a więc propagował myśl tworzenia szkółek parafialnych dla podniesienia, jak pisał poziomu umysłowego wiernego ludu. Chciał, by organizować dokształcanie niższego kleru. Pisał o pańszczyźnie, o opiece nad ubogimi i chorymi. Był ciągle czynny, mimo posuwającego osłabienia fizycznego.

Miał przy tym wszystkim trzy upodobania: ciągle coś pisał, choć nie wszystko wydawał, lubił jeździć do Warszawy, gdzie nawiązał łączność z Polskim Towarzystwem Naukowym. Na jego zamówienie pisał Życie i działalność króla Jana Kazimierza. Pierwszy tom wysłał do Warszawy – i gdzieś ten tom zaginął. Drugi tom został wydany już pośmiertnie. Nie znalazłem recenzji tej książki i dlatego nic o niej powiedzieć nie mogę. Trzecie umiłowanie to urządzanie manifestacji patriotycznych. Jedna z nich jest opisana w Gazecie Warszawskiej. Było to dnia 15 sierpnia 1809 r. w Końskich, rocznica urodzin Napoleona. Od rana biły moździerze do godziny 9. O godzinie 9. przemaszerowały do kościoła poczty sztandarowe, wojskowe, cechowe i mnóstwo ludu. W czasie solennego nabożeństwa ks. Krajewski wygłosił podniosłe kazanie, w którym wychwalał zasługi dla Polski bohatyra świata, Napoliona.

Wydaje się, iż ks. Krajewski nie bardzo lubił zajmować się administracją parafialną, bo przekazał cały zarząd t.zw. komendarzowi, czyli starszemu wikariuszowi. Wkrótce nadeszły gorsze czasy. Upadł Napoleon i od tej chwili ks. Krajewski załamał się, nie brał udziału w życiu publicznym i powoli gasł.
Była jeszcze uroczystość dnia 2 października 1812 r. – żałobne nabożeństwo za poległych na polu chwały rycerzy, ale urządził je nie ks. Krajewski, lecz hr. Małachowska. Odprawiali przybyli księża, a ks. Krajewski siedział w kąciku, zamyślony, jakby już oderwany od świata. Katafalk był ustawiony ze wszystkich rodzajów broni, przed nim dwa jeniusze zbrojno przybrane, utrzymujące wojenne chorągwie, czarną krepą przepasane, nad katafalkiem napis: Za poległych Rycerzy pod Smoleńskiem, Walentyną i Możajskiem. Przy tym żałośliwa muzyka i lękliwy dźwięk ponurych dzwonów, czynią wspaniałym ten żałobny obrzęd. Tak opisała Gazeta Warszawska.

A ks. Krajewski napisał o sobie: Kochał Ojczyznę, poświęcił jej pracę i majątek swój i nie miał od niej żadnej nagrody i patrzał na jej zgubę. Następco, jeśliś Polakiem, to odczytując, smutkiem ściśniony, daruj że mu, iż tak o sobie napisał.

Zmarł ks. Krajewski dnia 15 lipca 1817 r. Nie ma opisu jego pogrzebu, nie ma wiadomości gdzie jest jego grób. Cicho, zapomniany odszedł z tego świata, tak, jak zapomniano o jego wierszach, jego utworach, jego działalności. Sic transit gloria mundi [wpisany przez świat].

ks. Józef Barański