Pierwsza wizyta w Pile w 1936
Zaczynała się wiosna, spacery do parku, wycieczki i przygotowanie się do wakacji. Tego lata było Jamboree w Rumunii [Narodowe Jamboree w Rumunii – spotkanie skautów], na które brat pojechał, a ja z Ojcem pojechaliśmy na wieś do Stryja Zygmunta. Nie widziałem go od czasu jego pamiętnej wizyty u nas, a ponieważ był moim ojcem chrzestnym więc wypadało go odwiedzić. Mieszkał w Pile pod Końskimi Wielkimi, jak się wówczas zwały, w ślicznym typowym szlacheckim dworku z wielkimi kolumnami przed wejściem frontowym, którego prawie nigdy nie używał, choć była tam wielka żelazna brama i podjazd wyglądające jak mały biały dom. Żeby dojechać do Stryja trzeba było się dwa razy przesiadać: w Koluszkach i Skarżysku Kamiennej. Stacja w Końskich była mała, typowa dla kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, dla której była budowana. Stryj z furmanem w sportowej bryczce czekali na nas. Ojciec ze Stryjem siedli z tyłu, a ja z furmanem (chyba Wilczyńskim) z przodu i pojechaliśmy przez Końskie na Piłę. Droga była dobra, ale prawie bez ruchu, za wyjątkiem furmanek. Stryj nie wierzył w samochody, tylko w konie, jak większość ziemian w owej okolicy.
Stryj był starym kawalerem, ale miał sporo służby, tak że wystarczyło żeby huknął swoim tubalnym głosem, żeby się zaczęło „dziać”. To był mój pierwszy pobyt na wsi, więc wszystko było nowością i ciekawe. Całe życie koncentrowało się od „podwórza”, na które wychodziło się przez ganek po schodach, bo dwór był dwupiętrowy. Stryj mieszkał na mezaninie [Mezanin to kondygnacja między piętrami, najczęściej między parterem, a pierwszym piętrem. Inaczej półpiętro], a na dole chyba służba lub „rezydenci” jakich zawsze miał do towarzystwa jak miał na nie ochotę.
Zacznę od dworu. Oba wejścia prowadziły do sieni, albo jak by dziś powiedzieć holu. Z jednej strony była kuchnia, łazienka, pomieszczenia gospodarskie, zaś z drugiej strony było wejście do dużego salonu, którego okna wychodziły zarówno na wjazd jak i na podwórze. Z salonu wchodziło się do sypialni Stryja i dwóch dodatkowych sypialni gościnnych i do jadalni. Na parterze był szereg pokoi, ale ich rozkładu nie pamiętam. Wiem że w jednym z pokoi mieszkał starszy pan, który zajmował się yogą i lubił stać na głowie. Chyba coś pisał i pewnie jadał w kuchni, bo nie jadał z nami w jadalni. Front domu wychodził na ogród i podjazd, który wychodził na szosę. Od podwórza wychodziło się do ogrodu w którym rosły różne warzywa, było sporo słoneczników i kukurydza dla kur, bo w „Kongresówce” nikt jej nie jadał. Z daleka po lewej stronie podwórza pod lasem znajdowały się zabudowania gospodarskie: duża stodoła, stajnia i wozownia. Koni chyba było cztery, natomiast w wozowni była cala kolekcja pojazdów. Stryj zawsze używał sportową bryczkę, choć był tam i elegancki powóz, w którym się bawiłem, poza tym była linijka, dwukołowa bryczka i chyba dwie pary sań. Przy zabudowaniach były czworaki gdzie mieszkali woźnica i gajowy z rodzinami. Z dworu do czworaków był telefon, którego Stryj nie używał bo wolał wyjść na ganek i wołać pod las co ma służba zrobić. Najważniejsze to było zaprzężenie koni i podjechanie bryczką żeby zabrać Stryja czy gości. Z drugiej strony podwórza był pokaźny staw pełen ryb, którymi opiekował się gajowy i do którego przylegał tartak napędzany opadem wody ze stawu do rzeczki. Może dokładniej woda poruszała turbinę, która poruszała generator, którego prąd z kolei zasilał tartak. Jak był wyższy stan wody w stawie, to wieczorem było światło dla dworu, ale jak była susza to oświetlało się lampami naftowymi czy świecami. Było też duże radio na baterie i akumulator jak nie było prądu. Stryj lubił wieczorem słuchać wiadomości i wówczas trzeba było siedzieć cicho i nie zadawać „głupich pytań”.
Ponieważ ojciec lubił łapać ryby i polować, więc po śniadaniu wypływaliśmy wiosłową łodzią na staw, z wędką i dubeltówką. Ojciec łapał ryby, a ja przyglądałem się brzydząc jak zakładał robaki na haczyk, a potem czytałem komiksy jakie zaczynały być modne. Na szczęście nic do upolowania nie było, więc strzelba leżała bezczynnie, tylko od czasu do czasu złapana ryba szła do wiaderka i łowienie zaczynało się od nowa. Później Stryj przyjeżdżał na obiad i wołał nas swym gromkim głosem żebyśmy wracali. Zamiast siedzieć na łódce wolałem pojechać ze Stryjem i furmanem bryczką jak jeździł coś załatwić czy sprawdzić. Pozwalano mi nawet powozić konie. W głębi lasu, gdzie można było dojechać tylko leśną droga, było Stryja gospodarstwo rybne Małachów, gdzie hodował ryby, poza tym miał tam młyn wodny. Można tam było stanąć na grobli oglądać jak ryby pływają. Karmiono je i od czasu do czasu odławiano.
Ponieważ ryby znalem tylko z talerza, wiec nie wiedziałem czy mają zęby? Kiedyś, jak przyniesiono szczupaka zapytałem o to gajowego który powiedział mi żebym sam zobaczył. Włożyłem rybie palec dość głęboko do pyska, a ona mnie mocno ugryzła, aż krew poszła. Od tej pory wiedziałem, że szczupaki maja ostre zęby.
Dworek w Małachowie był malutki. Stryj miał tam swój pokój, w którym wątpię żeby kiedykolwiek nocował, a w reszcie domu mieszkał rządca, a może i młynarz. Podano nam kolację, a potem siedzieliśmy na dworze, gdzie ślicznie pachniały kwiaty i były długie rozmowy na temat prowadzenia gospodarstwa. Ponieważ stawy były wyżej jak rzeczka, wiec Stryj miał problem z napełnianiem stawów wodą jak nie było deszczu. Ojciec poradził mu żeby kupić i założyć ślimak, który będzie ciągnął wodę z rzeczki do stawów. Ten ślimak dostarczał o wiele więcej wody jak by mogła dostarczyć dostępna tam pompa, bo sytuacja z prądem była podobna jak na Pile: jak była susza nie było wody do napędzania turbiny. Potem po ciemku, przez las wracaliśmy do domu, a odległość jak się nie mylę była 16 km. Ponieważ w lasach byli kłusownicy, choć o napadach się nie słyszało, ale na wszelki wypadek w bryczce był dryling – dubeltówka z dodatkowa karabinową lufą, a każdy z braci miał w kieszeni mały rewolwer lub pistolet.
Stryj jak i ojciec lubili broń i mieli spore ich kolekcje. Dumą Stryja był mauzer kawaleryjski w drewnianej kaburze, którą można było użyć jako kolbę i wówczas pistolet stawał się karabinkiem. Ja na czas pobytu dostałem flobert, z którego kilka razy strzelałem do celu pod czujnym okiem gajowego, ale jakoś nie odziedziczyłem po ojcu zamiłowania do polowań.
W niedzielę pojechaliśmy bryczką do Końskich na Mszę świętą, a potem na obiad do proboszcza, który był przyjacielem Stryja i jego partnerem w grze w karty. Na wsi nie było wówczas wielu rozrywek za wyjątkiem spotkań towarzyskich. Kino chyba było w Końskich, ale wątpię żeby Stryj tam jeździł.
Powtórna wizyta w Pile w 1938 roku
U Stryja byliśmy chyba tydzień i tam była powtórka z mojej wizyty dwa lata wcześniej. Brat świeżo z podróży za granicę patrzył na wszystko „z góry” i ponieważ nie był ani rybakiem ani myśliwym, więc większość czasu spędzał na lekturze i pisaniu listów. Ja odwiedzałem stare kąty i chciałem jak najwięcej się nauczyć: jak się żyje na wsi. W biurze u Stryja był jego księgowy pan Szwarc, który mimo swego nazwiska był katolikiem i z przyjemnością pokazywał mi działalność tartaku, turbiny i jak się hoduje ryby. Wytłumaczył mi też skąd pochodzi nazwa „Końskie Wielkie”. Otóż: konie podchodziły pod las, z którego wyszedł niedźwiedź. Więc się go przestraszyły i zrobiły „końskie wielkie” i stąd to powstała ta nazwa. Zostałem wtajemniczony, że to był złośliwy dowcip który można opowiadać tylko zaufanym.
Wizyta w Pile w 1943 roku
Ponieważ to był okres łapanek i rozstrzeliwań na ulicach, więc nie znając praktycznie Warszawy wolałem nie ryzykować samotnych wypadów. Odwiedziłem sporo rodziny jaką tam mieliśmy i pojechałem z jedną przesiadka do Stryja. Tam sytuacja nie była dużo weselsza, bo dwór był ciągle rabowany, albo przez bandytów, albo przez Gwardię Ludową. Stryj właściwie już nic nie trzymał w dworze znudzony tymi napadami i ciągłym straszeniem, których o dziwo się specjalnie nie bał. Było po prosto nudno i nawet wizyta w Małachowie gdzie jechało się przez lasy, które były pod kontrola partyzantów AK, których pierwszy raz z bliska widziałem – nie były dla mnie wielką rewelacją. Tak, że po „odbębnieniu” wizyty z przyjemnością wróciłem do Warszawy żeby po kilku dniach wrócić bez przeszkód do Lwowa.
Koniec okupacji w Końskich
Do Końskich przyjechaliśmy 18 marca 1944 roku. Mieszkanie mieliśmy wynajęte w czasie poprzedniej bytności Ojca. Była to mansarda, daleka od tego do czego byliśmy przyzwyczajeni. Mam pełen podziw dla Mamy, która nigdy nie robiła żadnych problemów, czy się skarżyła. Była dumna i twarda.
Zamieszkaliśmy w domu p. Malanowiczów przy poczcie. To była willa o dość dziwnej architekturze w ogromnym ogrodzie – sadzie. Właściciel domu wraz z kilkoma synami będąc w konspiracji został aresztowany z nimi za wyjątkiem najmłodszego, który uciekł przed Gestapo i wysłani do Oświęcimia gdzie wszyscy zginęli. Najmłodszy się uratował i chyba był później aktorem. W domu została tylko zamężna córka z mężem i dzieckiem, którzy wynajmowali poszczególne części domu. Największy pokój, chyba salon, z osobnym wejściem zajmował Stryj Zygmunt z Zosią, która z podkuchennej – myła mi nogi w czasie mojej pierwszej wizyty – awansowała do „prima baleriny”, jak Mama ją nazywała, a na końcu została żoną starego kawalera jak go wypuściło UB po odbiciu mu nerek; niedługo potem wyzionął ducha.
Z dużej kuchni krętymi żelaznymi schodkami wchodziło się na piętro do odgrodzonego szafami pokoju, gdzie były dwa wyjścia: jedno do pokoju zajmowanego przez panią Natę i jej siostrę Lilę i córeczkę Basię, obie żony oficerów, którzy byli w niemieckich oflagach. Lila pracowała, a Nata zajmowała się wychowaniem siostrzenicy.
Drugie drzwi prowadziły na strych i ze strychu było wejście do naszej mansardy, która składała się z niedużego podłużnego pokoju, który miał dwie nisze: jedną bez drzwi gdzie stało łóżko Mamy i drugą wyglądającą jak duży przedział kolejowy pierwszej klasy gdzie stały po obu stronach łóżka, a w środku maleńki stolik. W dużym pokoju było Ojca łóżko i stolik z krzesłami gdzie jadaliśmy. Przy wejściu do pokoju była nasza „łazienka” składająca się z miednicy, dzbanka z wodą i wiadra.
Ubikacja znajdowała się w ogrodzie w bliźniaczym pomieszczeniu z wyciętymi serduszkami, a na nagłe potrzeby było wiadro na strychu z obawą, że jak ktoś wejdzie w czasie „akcji”, będzie jej świadkiem. To był tak zwany „sporny kubeł”, bo obowiązkiem używającego było jego natychmiastowe wyniesienie. Brat sobie czasem pozwalał, że po użyciu znikał i wówczas ja musiałem za niego wynosić i potem robić mu awantury, którymi on się nie przejmował.
Po ochłonięciu z wrażenia jakie zrobiło na nas nasze nowe locum, musieliśmy wnieść nasz dobytek po tych metalowych kręconych schodach, co nie było łatwe nawet przy jego znikomej ilości. Mama która zawsze miała słabość do meblowania miała teraz pole do popisu. Urządziliśmy się jak mogliśmy i jak wspomniałem bez żadnych narzekań zaczęliśmy nasze nowe życie na ul. Pocztowej 9.
Mama,która zawsze miała kucharkę musiała zająć się gospodarstwem. Do pomocy dostała Marysię, podkuchenną Stryja, która nie miała pojęcia o gotowaniu. Mama wzięła się do szkolenia i po pewnym czasie Marysia już zaczęła samodzielnie pod Mamy okiem gotować. Menu nie było zbyt skomplikowane, bo zaopatrzenie mimo, że obfite było dość ograniczone, tak że trzeba było kombinować. Mama miała swoją książkę kucharską i starała się jak najlepiej wykombinować z tego co było dostępne.
Zapomniałem wspomnieć o Czikusi. To był spanielek płci żeńskiej, którego dostałem przed wojną od rodziny prof. Niemczyckiego, ówczesnego rektora Akademii Weterynarii we Lwowie. Cziki została nazwana przez brata chyba jako zdrobnienie „chicken” [kurczak], którego to słowa wówczas nie rozumieliśmy. Mimo, że ja ją dostałem, przywiązała się bardziej do Mamy i Hani, bo jak to dzieci chciałem żeby mnie kochała na silę, szczególnie w zimie wsadzałem ją pod kołdrę, do mego łóżka, żeby je zagrzała. Jak tylko wszedłem do zagrzanego łóżka, Cziki wyskakiwała i leciała do Mamy. Czikusia była cały czas z nami i z nami przyjechała do Końskich i tam spała z Mamą.
Najważniejsze było zdobyć papiery, żeby nie być narażonym na wywózkę na roboty. Ja zostałem zaangażowany przez Stryja w charakterze biuralisty z tytułem „przodownik” i żeby nie jeździć na Piłę, co nie było ani przyjemne ani pożyteczne więc byłem jego pracownikiem w Nadleśnictwie Państwowym Końskie, które znajdowało się przy stacji. Nadleśniczy nie należał do ludzi miłych, był po ospie nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Chciał żebym mu rysował mapy lasów. Ja w tym kierunku nie miałem ani zamiłowania ani umiejętności, więc starałem się z tego wykręcić i wolałem pisanie na maszynie, czy robienie sprawozdań z wycinki lasu czy zbiorów żywicy.
Po drugiej stronie korytarza był Rejonowy Urząd Leśny, na czele którego stal wielki gruby szwab Schneider, a jego zastępca był uroczy inż. Stachy, który po cichu się mną opiekował, bo nie chciał mieć żadnych problemów z nadleśniczym, mimo że to był jego do pewnego stopnia podwładny. Ponieważ szwaba nigdy nie było, bo albo był na polowaniu, albo w Gestapo, albo u Landwirta (gospodarczy starosta) inż. Stachy wszystko sam prowadził. Oprócz nich była tam sekretarka Zosia, ładna utleniona blondyna córka granatowego policjanta, którą pomawiano, że była kochanką szwaba. Była mila, uczynna i zawsze chętna do pomocy.
Inż. Stachy był w średnim wieku, bardzo przystojny i elegancki, całkiem nie pasujący do społeczności koneckiej. Na dodatek miał bardzo ładną i młodą żonę, a z nią syna Maciusia, który był jak laleczka, na dodatek bardzo wygadany. Pamiętam jakąś uroczystość, na jaką zostałem zaproszony ku zdziwieniu mego nadleśniczego. Pomiędzy gośćmi „udzielał” się Maciuś, który nie miał więcej jak cztery latka, ale z każdym wdawał się w rozmowę. Jedynym wyjątkiem był nadleśniczy, którego wyraźnie nie lubił. Jednak ten chyba tego nie zauważył i zaczepił Maciusia, który się na niego popatrzył, ale nie zaczął swojej normalnej konwersacji. Wtedy nadleśniczy powiedział:
Maciusiu powiedz coś przyjemnego, a on na to jeszcze raz popatrzył się na niego i na cały głos powiedział dupa. Wszyscy wokół zwrócili na to uwagę, ale szybko pojawił się jego ojciec który całe zajście obrócił w żart.
Ojciec zadbał żebym dalej kontynuował naukę, wiec korzystając z przyjaźni Stryja z dyrektorem miejscowego gimnazjum – zamkniętego przez Niemców – który był jego partnerem karcianym, zostałem przyjęty na „komplety”. Ponieważ myśmy nie mieli warunków na komplety, wiec dyrektor znalazł panienkę, pracownicę starostwa, która też chciała się uczyć i lekcje odbywały się u niej. Trzeba przyznać, że lekcje nie były męczące i większość trzeba się było uczyć z książek w domu, co było łatwiejsze. Koleżanka była miła, dobre kilka lat starsza ode mnie i jak później plotki krążyły, że miała romans z szefem, Niemcem. Nie wiem ile było w tym prawdy, ale była miłą i dobrą koleżanką, która pomagała mi po lekcjach nie tylko w nauce.
W początku maja mieliśmy gościa. Przyszła pani z synem, który siedział na studni i nie miał zamiaru się poniżać żeby wejść na górę, z listem od naszej Babci, którą z Lublina wuj Dziunio wziął do Warszawy. Babcia tłumaczyła nasze koligacje rodzinne i okazało się, że mamy w Końskich dalsza rodzinę ze strony Mamy. Zszedłem na dól zaprosić syna – Tadzia, który był elegancki, w nowych oficerkach, które były wówczas szczytem mody, dość wyniosły, ale niedługo potem się zaprzyjaźniliśmy i resztę okupacji w Końskich spędziliśmy razem i do dnia dzisiejszego jesteśmy w kontakcie.
Tadzio, ode mnie 20 miesięcy starszy był technikiem drogowym pracującym w miejscowej administracji dróg, których biuro było niedaleko Nadleśnictwa przy dworcu kolejowym i tam spotykaliśmy się koło 10 rano jak przychodził pociąg, co było naszym wielkim wydarzeniem. Co prawda nie spodziewaliśmy się nikogo, ale to był taki „powiew” ze świata.
Mojej koleżance z kompletów na imię było chyba Miecia i Tadzio nazwał ją „Mietulka” i dość szybko obrzydził. Do naszego domu dotykała odlewnia żelaza, a domy rodzin do których należała przylegały do dalszej części ogrodu. W jednym z tych domów mieszkały trzy siostry, córki wdowy po jednym z właścicieli. Nie pamiętam jak jedną z nich poznałem. Może po prostu „przygadałem”, bo nowy chłopak „z miasta” w okolicy był atrakcją. Na imię jej było Wiesia i miała kilka ładnych koleżanek, które poznałem z Tadziem, tak że mieliśmy już towarzystwo i to takie gdzie można było chodzić nawet po godzinie policyjnej przez parkan. Nie wiem jak to się stało ale znalazłem luźne deski w parkanie do ich ogrodu, tak że droga była otwarta. Zaczęliśmy chodzić na spacery. Któregoś dnia poznałem jej o dwa lata starsza siostrę Alinę. Przypadliśmy sobie do gustu mimo różnicy wieku i staliśmy się przyjaciółmi. Alina miała narzeczonego, którego Niemcy złapali i zamordowali. Zimą po ich ucieczce odkopano groby i go zidentyfikowano.
W maju – ta data jest sporna – brat skończył studia we Lwowie i przyjechał do nas i zaczął pracować w laboratorium Landwirta. W początku czerwca Stryj dostał przydział na maszynę do pisania, którą trzeba było odebrać w Krakowie. Zgłosiłem się na ochotnika i pojechałem zatrzymując się u rodziców kolegi szkolnego Tadzia. Spędziłem tam kilka miłych dni, pochodziliśmy po Krakowie i po odebraniu maszyny do pisania wróciłem z powrotem do Końskich z moim cennym dobytkiem, który Stryj pozwolił mi trzymać w domu, tak że mogłem na niej pisać do woli.
W nocy zbudziły nas strzały, później wołania i klnięcia po polsku i niemiecku. Zaczęliśmy słuchać tych odgłosów i po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że to był atak AK na pocztę gdzie chcieli zniszczyć urządzenia i nastraszyć znajdujących się tam Niemców. Po pewnym czasie wysadzono drzwi i weszli do środka, dokonali tego co planowali i się wycofali. Jak się następnego dnia okazało oprócz poczty również więzienie zostało odbite i więźniowie uwolnieni. Tylko gmachy Gestapo i żandarmerii, które były prawdziwymi twierdzami się obroniły. Rano oglądaliśmy wyniki ataku, za który nie było akcji odwetowej. Front się zbliżał i bez większej operacji z dużą ilością wojska i SS nie mieli szans, bo lokalna partyzantka była silna, a lasy koneckie duże, więc było i gdzie się chować.
Po kilka razy dziennie przechodziliśmy pod drzwiami Naty i Lili. Lila była bardzo poważna, niedostępna i zajęta swoimi obowiązkami. Nata była śliczna, zgrabna i zawsze uśmiechnięta i przyjacielska. Kiedy się zaczął romans pomiędzy nią, a moim bratem, nie pamiętam, bo wówczas takie romanse i to z mężatką były zawsze dyskretne. Jednak po pewnym czasie wyszły na jaw i w ten sposób Nata stała się częścią naszego życia. W owym czasie po kościele był spacer, na który chodziliśmy często wspólnie i do którego zabierała Basię. Chodziliśmy do cukierni gdzie jedyne bez kartek ciastka były tzw. mordoklejki, bo jak się je jadło, zaklejały usta i nie można było mówić. Ponieważ Basia była bardzo rozmowna i ciągle się o coś pytała, takie ciastko na chwilę ją uciszało. To były atrakcje wojennych Końskich.
W lasach były koncentracje partyzantów, różne bitwy z Niemcami, te rzeczy zostawiam historykom. Pamiętam ze pod koniec lata Niemcy zaczęli kopać okopy spodziewając się, że będą musieli się bronić przed nadciągającą Czerwona Armia. W tym celu każdy zakład pracy musiał dać im szereg robotników, którzy mieli kopać rowy. Ponieważ ja byłem praktycznie wolny, wiec Stryj chciał żebym ja wypełnił jego kwotę. Na grzeczne perswazje nic nie wskórałem, nie pamiętam czy Ojciec interweniował czy nie, w każdym razie zacząłem na ten temat rozmawiać z Aliną, która była łączniczką AK i ciągle wykonywała jakieś zadania. Doszliśmy do wniosku, że jak się nie załatwi ze Stryjem to mogę pójść do oddziału w lesie i wówczas nie będę miał tych, ale za to wiele innych obaw, bo tam nie były przelewki. Pamiętam, że zacząłem smarować tranem moje zimowe buty i powiedziałem Stryjowi i rodzicom moje postanowienie. Miałem już 16 lat wiec nie byłem dzieckiem. Po tym dictum, Stryj się wycofał i więcej do tego tematu nie wrócił, choć nasze stosunki się bardzo oziębiły i już nie byłem jego „drogim chrześniakiem”.
Jak wspomniałem Stryj miał w Małachowie wodny młyn i to była kopalnia złota, bo mielił na lewo, gdyż tam Niemcy nie docierali. O tym dobrze wiedziano i to było powodem, że nigdy po zmroku nie był na Pile, bo wówczas był narażony czy to na bandytów czy Armię Ludową, która nie bawiła się w ceregiele. Jednym z ich działaczy i późniejszy pracownik UB, który Stryja bił w czasie przesłuchań na UB po jego aresztowaniu był syn jego fornala. Nie mniej Stryj z tych czy innych powodów płacił „podatek” do AK i pamiętam, że na jedną z takich „rozmów podatkowych” Tadzio przyniósł pistolet dla „rozmówcy”.
W początku lata na kwaterę do Aliny przyszło dwóch SS-manów. Jeden z nich wiedeńczyk był miły i rozmowny i jak był sam był ciekaw nas, naszego życia i planów. Nie spodziewał się niczego dobrego po zakończeniu wojny, której był pewny że skończy się klęską Niemiec. Był studentem szkoły handlowej i chciał tylko wrócić do swojej rodziny. Drugi był z Wrocławia, z zawodu piekarz, który nie był zbyt przyjaźnie nastawiony i w jego obecności byliśmy ostrożni. Mimo to i on był ostrożny bo myślał o końcu wojny i swojej przyszłości. Na szczęście każdy z nich był na służbie – nie wiedzieliśmy co i gdzie robią, nie pytaliśmy, a oni nie mówili, tylko czasem im się wypsnęło ze jeździli na „akcje” – w innych godzinach. Kiedy wybuchło powstanie w Warszawie dowiedzieliśmy się od Austriaka, imienia nie pamiętam, (wiem, że piekarz był Hans), który pokazał nam radio jakie mieli w pokoju, i powiedział, że będzie palił papierosa na schodach jako czujka, a my możemy posłuchać wiadomości. Najpierw szukaliśmy tak po omacku, a potem dowiedziałem się kiedy i na jakich falach Londyn nadaje i kilka razy udało się nam złapać i dowiedzieć co się w Warszawie dzieje. Ojciec był zachwycony, że choć z drugiej reki miał wiadomości. Musiałem wszystko dobrze zapamiętać, bo pytaniom nie było końca.
W połowie października żegnaliśmy naszych SS-manów, którzy wyjechali. Austriak obiecał po wojnie napisać do nas co się z nim dzieje. Ich dywizja pojechała bronić Budapesztu i wielu z nich tam zginęło, tak że może powodem milczenia było, że albo tam zginął, albo zgubił adres.
Pod koniec sierpnia zaczęli się u nas pokazywać uchodźcy z Warszawy. Przyjechali wujostwo Dziuniowie z Renią i po krótkim pobycie pojechali do Krakowa. Nie wiedzieliśmy co się stało z Babcią, którą Wuj umieścił w domu dla Starszych Pań z Towarzystwa prowadzonego przez zakonnice, bo spodziewając się powstania i swego przydziału bał się zostawić Babcię bez opieki. Dom podobno był ładny, miał dobre towarzystwo i opiekę. Nikt się nie spodziewał, że powstanie przybierze taki obrót. Przez wiele lat nie wiedzieliśmy co się stało z Babcią. Wiedzieliśmy, że zginęła, ale jak i co nie mogliśmy się dowiedzieć, bo nikt się nie uratował żeby opowiedzieć, albo jeżeli się uratował to nie mogliśmy do niego dotrzeć. Dzięki przypadkowi pracowałem z panią, która znała losy tych staruszek i od niej dowiedziałem się, że dom gdzie mieszkały dostał się w ręce kozaków Kamińskiego – polskiego renegata, który dowodził kozakami pod niemiecką komendą, którzy byli znani ze swej brutalności i dokonali szeregu bestialskich mordów. Podobno mieli rozkaz ewakuacji staruszek i sióstr i zlikwidowania domu. Siostry zostały wypędzone i poszły na piechotę, do czego nie były zdolne staruszki. Transportu dla nich nie było, albo po prostu nie chcieli się „fatygować”, więc je wszystkie wystrzelali, dom podpalili i tak pozbyli się kłopotu.
Sporo znajomych i krewnych zaczęło zjeżdżać, trzeba było pomocy RGO w ich ulokowaniu, zaopatrzeniu, karmieniu. W międzyczasie zostałem zaprzysiężony do AK przez „komendanta” Aliny w jej obecności i stałem się jednym z „nich”. Niewiele się zmieniło bo i przedtem pomagałem jej w wielu zadaniach, ale teraz już byłem „na swoim”. Tylko Mamie powiedziałem i to zostało jej tajemnicą, zresztą potem nie można się było chwalić bo to mogło się smutnie skończyć. Tata należał do „ostrożnych” trochę jak w Zakazanych Piosenkach, ale nie każdy nadaje się na bohatera.
Brat był aktywny, ale zawsze dyskretny i byliśmy przyzwyczajeni, żeby się nie pytać i nie wiedzieć, co było bezpieczniej w czasie wpadki, bo nie wiadomo ile tortur każdy z nas może znieść. Pamiętam ze mieliśmy schowany pod dachem cześć zrzutowego angielskiego nadajnika, pistolet damski 6 mm i granat był w ogrodzie pod betonowymi rurami do przyszłej kanalizacji. Skąd były i dla kogo do dziś nie wiem, ale Mama, która zawsze była odważna była ich kustoszem.
Wśród uciekinierów było sporo aktorów, więc RGO zaczął urządzać koncerty żeby im dać zarobić i żeby zebrać trochę pieniędzy, których bardzo potrzebował z powodu napływu dużej ilości ludzi, którzy przyjechali jak stali i potrzebowali wszystko do codziennego życia. Pamiętam koncert Elektorowicza, który grał na fortepianie i śpiewał i wówczas usłyszeliśmy po raz pierwszy „Piosenkę o Mojej Warszawie”, która stała się na długo przebojem.
Wraz z uciekinierami przyjechało do nas sporo rodziny Ojca i oczywiście Stryja Zygmunta. Nie pamiętam kto za wyjątkiem Aliny, mojej siostry ciotecznej, córki siostry Ojca – Mani, która mi się bardzo podobała jak się poznaliśmy w Warszawie rok wcześniej. Była żoną oficera Marynarki Wojennej, który chyba był też w Oflagu. Ponieważ dwór w Pile był nie zamieszkały za wyjątkiem służby, a uciekinierzy nie mieli nic do zrabowania, wiec Stryj wszystkich ich tam umieścił, tak że mieli dach nad głowa i wyżywienie zapewnione.
Komplety skończyłem jeszcze latem i dostałem „małą maturę” podpisaną przez dyrektora, którą później uznała komisja weryfikacyjna dając mi oficjalną. W końcu października znowu zacząłem uczęszczać na komplety tajnego nauczania rozpoczynając pierwszą licealną z Tadziem i Jasią i tak „dociągnęliśmy” do sowieckiej ofensywy w styczniu 1945 roku.
Późną jesienią brat zaczął przebąkiwać, że zostanie przyjęty do podchorążówki. Kończyłem niedługo 17 lat, więc była możliwość. Na początek dostaliśmy z Tadziem zadanie zrobienia szkiców niemieckich umocnień. On był technikiem, wiec wiedział o co chodzi, ja nie miałem pojęcia i poszedłem jako jego „obstawa”. Tadzio dokonał dobrych szkiców i za to dostaliśmy pochwałę. W międzyczasie Alina dostała kilka zadań i chodziłem z nią żeby przenieść gazetki i kilka razy krótką broń. To były miejscowe „spacery” dla zakochanych, ale mogły się tragicznie skończyć jeżeli byśmy zostali sprawdzeni przez patrol niemiecki. Muszę przyznać ze miałem sporo strachu do czego przed Aliną nie mogłem się przyznać żeby nie stracić twarzy. Wieczory spędzałem przeważnie u niej, siedzieliśmy w ciemnym pokoju z otwartymi drzwiami, a jak było zimniej to staliśmy pod piecem i w bardzo niewinny sposób się pieszcząc. Ja byłem dziewicą, a czy Alina też, tego się nigdy nie dowiedziałem. Ale było przyjemnie i potem wracałem przez dziurę w płocie.
Nie pamiętam jak minęły święta i czy obchodziliśmy ze Stryjem, z którym nie były zbyt gorące stosunki za wyjątkiem Ojca, który u niego spędzał sporo czasu i często z resztą przyjaciół grali w karty. Też nie pamiętam Sylwestra, czy spędziłem go u Aliny, choć jej mama patrzyła się na mnie mniej chętnym okiem. Jesienią mama Aliny wracała z Piły bryczką Stryja z Zosią, która w rozmowie powiedziała jej, że pan Stasio jest za uczony dla panny Alinki. Siostra Aliny mamy była żoną Szwarca, Stryja księgowego, o którym wcześniej wspominałem, więc w ówczesnych stosunkach klasowych Zosia uznała, że Alina by nie była odpowiednią „partią” dla mnie. Śmiech śmiechem, ale to mi trochę skomplikowało życie. Na dodatek o tym wszystkim dowiedziałem się znacznie później i dlatego nie mogłem zrozumieć ochłodzenia się stosunków.
Kilka dni po świętach brat z Natą pojechali do Zakopanego na narty. Mama przebąkiwała, że Zakopane zawsze wróży dla niej wojnę. Brat się śmiał, bo był tam już kilka razy i wojny nie było, nie mówiąc o wojnie światowej, która trwała.
W początku stycznia dostaliśmy rozkaz przewiezienia broni z pobliskiej miejscowości, do której trzeba było pojechać pociągiem i następnym wrócić. Muszę przyznać, że miałem solidnego pietra bo podróżujący pociągiem często byli rewidowani, co widziałem w czasie naszych wizyt na stacji kolejowej gdzie spotykaliśmy się z Tadziem w ciągu dnia. Ale rozkaz był rozkazem. Padał śnieg, był przymrozek i ślisko, co nie dodawało animuszu. Pojechaliśmy z pustą walizką. Potem poszliśmy do wskazanej „meliny” i tam dowiedzieliśmy się, że broń nie była gotowa i że jak będzie to dadzą nam znać i wówczas znowu przyjedziemy. Doznałem ulgi, której nie mogłem pokazał. Kilka dni później front ruszył i przyszli sowieci i cała moja konspiracja się skończyła.
Styczeń 1945, Końskie
Zbliżanie się frontu zwiastował huk kanonady artyleryjskiej. Rano zbudziły nas strzały karabinowe i na ulicy zobaczyliśmy sowiecki patrol prowadzący własowców – żołnierzy sowieckich, którzy zgodzili się walczyć po stronie niemieckiej, żeby nie zginąć z głodu w niewoli. Od nazwiska ich komendata, byłego sowieckiego generała Własowa, nazywano ich własowcami. Potem pokazały się sowieckie czołgi i po godzinie wszystko się uspokoiło, ale kilka minut później nastąpił nalot samolotów sowieckich, które nie zorientowały się, że miasto było już w ich rękach. Pamiętam, że złapaliśmy poduszki i uciekli do ogrodu i pochowaliśmy się w rurach kanalizacyjnych jakie tam były składowane.
To był krótki nalot po czym pokazała się sowiecka piechota i ludzie zaczęli wychodzić z domów l rozglądać co się dzieje na ulicy. Poszliśmy do końca ulicy gdzie był duży plac i z jednej strony był kościół, przed którym był mały park zamieniony przez Niemców na ich cmentarz. Na tym cmentarzu i ulicy pokrytej śniegiem leżały zamarznięte zwłoki Niemców po których przejechał czołg, tak że wyglądały naprawdę makabrycznie. Pod parkanem leżały zwłoki własowców jakich widzieliśmy prowadzonych kilka godzin wcześniej. To była makabra. Te trupy leżały przez szereg dni, dopóki ich nie pochowano.
Powoli wszystko wracało do normy. Najpierw zaczęła się wymiana i znowu zostaliśmy bez pieniędzy, bo te wydane przez Niemców straciły na ważności i o ile mnie pamięć nie myli to wymieniali tylko 20 złotych na kenkartę. Zaczęła się organizować polska administracja, początkowo na wzór przedwojennej, ale z wielkimi zmianami. Przeprowadzono reformę rolną i Tadzio bardzo był zajęty parcelowaniem majątków. Po niedługim czasie otwarto gimnazjum i obaj znaleźliśmy się w liceum. Lekcje były improwizowane, nie było ani podręczników, ani pomocy naukowych, ale trzeba było się uczyć. Było sporo nowych kolegów i koleżanek, miedzy którymi była śliczna Jasia z Warszawy, córka szwagra Naty. Z Aliną moje stosunki się ochłodziły, nie tylko z powodu jej matki, ale również dlatego, że ja chodziłem do liceum, a ona dopiero zaczynała gimnazjum i pracowała.
Mieliśmy rekolekcje, wiec nie było szkoły, wiec Tadzio wykorzystał to żeby w ramach swojej pracy przy reformie rolnej wziąć „służbowego” konia i sanki, by zamienić na dwukołową bryczkę. Był śliczny zimowy słoneczny poranek jak pojechaliśmy tymi saneczkami. To było dla mnie coś nowego. Dojechaliśmy do rozparcelowanego majątku, gdzie wszystko już było rozgrabione za wyjątkiem tej dwukółki. Tadzio zaprzągł konia do niej i tak wróciliśmy do domu.
W tym samym czasie Brat dostał żółtaczki. Mama starała się mnie od niego odizolować, ale się nie udało i ja się też zaraziłem. Obaj byliśmy żółci jak Chińczycy na diecie. On wyzdrowiał pierwszy, wrócił do pracy, ale jego laboratorium się likwidowało, wiec doszedł do wniosku, że czas wyruszyć w świat za posuwającym się frontem. Ojciec pojechał do Łodzi żeby tam się zaczepić, ale było już za późno aby dostać mieszkanie, więc zamieszkał u swojej bratanicy na początek, zaczął pracować w przemyśle włókienniczym jako inżynier i planował sprowadzić Mamę i mnie, jak się tylko ustawi.
Ojciec Tadzia został „komendantem” poligonu wojskowego i tam się przenieśli całą rodziną. Zacząłem ich odwiedzać i mieliśmy sporo „zabawy”. Tadzio „sprokurował” kilka pistoletów maszynowych i karabinów. Problem był z amunicja, ale bunkry amunicyjne mimo że puste i częściowo zalane wodą miały jeszcze sporo amunicji, którą chodziliśmy „łowić” w lodowatej wodzie. Potem chodziliśmy na strzelnicę „popukać”. Zabawy było co niemiara i tak spędziliśmy święta wielkanocne. Mamie się to wszystko nie bardzo podobało, ale dla świętego spokoju machała ręką i kazała być „ostrożnym”.
Nata przed wojną mieszkała w Gdyni i jak wojna wybuchła wszystko tam zostawiła i uciekła do Końskich, gdzie w pobliżu mieszkał jej brat i matka. Jak tylko było można chciała pojechać do Gdyni korzystając z tego, że brat też chciał się tam osiedlić. Jak przyjechali do Gdyni jej mieszkanie już ktoś zajął i to ważny, wiec nie miała szans na jego odzyskanie. Z tego powodu postanowili osiedlić się w Sopocie gdzie było większość mieszkań po niemieckich, a wiec dostępnych dla nowo przyjezdnych. Wybrali dom, trochę dalej od śródmieścia, wiec bezpieczniejszy ich zdaniem, który miał dwa wolne mieszkania a trzecie już zamieszkałe przez rodzinę Stefaniaków. Brat zajął mieszkanie na pierwszym pietrze bo było bezpieczniejsze, gdyż na parter można było wejść przez okno. Tam oboje zamieszkali.
Brat napisał do mnie żebym przyjeżdżał, żebyśmy się razem urządzili, bo w Sopocie były dla nas większe możliwości niż w Łodzi. Jak tylko dostałem ten list postanowiłem pojechać gdy tylko skończą się święta pierwszego i trzeciego maja. Nie wiem dlaczego czekałem na te święta, ale przypuszczam, że po tej dacie miał być lepszy ruch pociągów.
Pierwszego maja poszedłem ze szkołą na pochód, a Mama z Cziki poszły pod trybunę mnie oglądać. Mama tak była zajęta oglądaniem pochodu, że nie zorientowała się, że Cziki, która była w swoim okresie zwabiła psa, który się do niej dobrał pod sama trybuną. Jak się zorientowała odpędzanie psa już nie było możliwe i biedna Cziki, przez tyle lat chowana w dziewictwie straciła je z jakimś miejscowym kundlem, które potem przypłaciła życiem.
Tak jak postanowiłem zaraz po trzecim maja wyjechałem do Brata do Sopotu i tak zakończył się rozdział pobytu w Końskich, do których potem przyjeżdżałem jeszcze dwa razy.
Końskie 1945, kilka dni lata
Lato 1945 mieszkałem już w Sopocie, ale postanowiłem na kilka dni wrócić do Końskich odwiedzić mego przyjaciela. Podróż nie należała do łatwych w owym czasie. Pociągi chodziły jak chciały i zawsze były przepełnione. Z kolegów i znajomych niewielu pozostało w Końskich. Kto mógł to już wyjechał na zachód, za wyjątkiem rodowitych Konecczan z którymi nie miałem wiele styczności. Spotkałem się z Aliną pod niezbyt przyjaznym okiem jej matki i wówczas dowiedziałem się powodów jej chłodu. Spędziłem kilka dni z Tadziem u niego na poligonie gdzie był staw i można było popływać. Potem pomogłem w zabraniu rzeczy do Łodzi, a sam wróciłem do Sopotu.
Pragnę wspomnieć, że o ile się nie mylę, w tym czasie Stryj Zygmunt był aresztowany przez UB. Syn woźnicy Wilczyńskiego w czasie okupacji w Gwardii Ludowej, był obecnie funkcjonariuszem UB, aresztował Stryja. Bito go żeby się dowiedzieć gdzie miał schowane kosztowności jakie się spodziewali, że miał. Odbili mu nerki, które były powodem jego przedwczesnej śmierci. Wilczyński wiedział, że Stryj mając na Małachowie wodny młyn gdzie mielono mąkę bez normalnych niemieckich zezwoleń, bo jak już wspomniałem było to głęboko w lesie, gdzie się Niemcy nie zapuszczali, więc była pełna swoboda wymiału. Sęk w tym, że pieniądze te Stryj przekazywał do AK, czego ja byłem kilkakrotnie świadkiem, o czym Wilczyński nie wiedział. Jestem ciekaw czy jego ojciec to popierał. Smutne do czego komuna doprowadziła.
Końskie, lata osiemdziesiąte
W początku lat osiemdziesiątych będąc w Warszawie wynająłem taksówkę I pojechałem do Końskich, chcąc znaleźć grób mego Stryja. Najpierw wstąpiliśmy na Piłę bo miałem nadzieję, że są tam jeszcze córki gajowego Wilczyńskiego – nie jestem pewien nazwiska, omijając oczywiście Wilczyńskich na wszelki wypadek. Okazało się, że była tam córka, która pomogła nam zaleźć grób na cmentarzu w Końskich. Był w opłakanym stanie, wiec trochę go oczyściliśmy i po zjedzeniu skromnego obiadu – wówczas był brak żywności – odwieźliśmy córkę gajowego na Piłę, a sami wróciliśmy do Warszawy.
To piszę z pamięci bo tego nie znalazłem w moich wspomnieniach. A może po prostu pisząc o tym zapomniałem.
Końskie 2000
Następny i ostatni raz w Polsce byłem w 2000 roku. Żył jeszcze wówczas mój przyjaciel ś.p. dr. Tadeusz Sędzikowski. I oto są moje wspomnienia: Droga do Końskich była ciekawa. Tadzio pokazywał gdzie opracowywał swoje projekty na zagospodarowanie wody w miasteczkach po drodze i dojechaliśmy do Końskich. Tam zaczęliśmy się trochę gubić, bo domu na Pocztowej, która jest obecnie jednokierunkowa już nie ma, ani śladu po odlewni Ławaczów i ich domu. Wszystko wygląda inaczej, sporo bloków mieszkalnych. Pojechaliśmy na dworzec gdzie się często spotykaliśmy wychodząc z biura, kiedy pociąg przyjeżdżał do Końskich. Minęliśmy dawne UB gdzie zamęczyli Stryja Zygmunta, dawne biuro Tadzia i moje nadleśnictwo, potem do domu gdzie Tadzio z rodziną mieszkał jak się poznaliśmy, niedaleko „Mietulki”, jaką mi obrzydzał. Potem pojechaliśmy na „Budowę” gdzie mieszkali później i na „Barycz” gdzie się przenieśli po „wyzwoleniu” i gdzie miał „składy” broni i amunicji, jakie wystrzelaliśmy na strzelnicy i staw gdzie pływaliśmy. Potem pojechaliśmy na Piłę, gdzie dawny dwór, w którym mieszkał Stryj Zygmunt – nadal stoi, ale bez parkanu, podjazdu i wszystko w bardzo podłym stanie. Przy drodze stoi drewniany pawilonik z kilkoma stolikami gdzie sprzedają napoje. Jak podszedłem do domu żeby filmować podeszła jego mieszkanka i zaczęła się mnie wypytywać. Jak jej powiedziałem, że dom należy do dóbr. hr. Tarnowskiej, przestraszyła się nie na żarty, że przyjechałem go odbierać, jak to obecnie się zdarza. Uspokoiłem ją i dowiedziałem się, że Zosia, dawna podkuchenna, potem gospodyni i na końcu żona Stryja zmarła w zeszłym roku, a że syn woźnicy, Wilczyńskiego co był ubekiem i bił Stryja na przesłuchaniach i odbił mu nerki, zmarł jakieś 10 lat temu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jednej z małych knajpek gdzie podawano świetną grochówkę, którą się wszyscy zajadaliśmy. Potem wstąpiliśmy do dawnego klasztoru zamienionego na hotel, którego ceny były podobne do dobrych hoteli w Warszawie. Jak się porówna je do cen w Orlando, to wybór jest łatwy, bo niestety koło klasztoru nie ma Disneyworld.
[CV: 1927–1944 Lwów, 1944–1945 Końskie, 1945–1957 Sopot, 1957 w Stanach z tym, że 1957 u brata w New Jersey, 1958–1960 Forest Hills NY, 1960–1966 Fort Lee NJ, 1966–1996 Somerset, NJ, 1996 do dziś Punta Gorda Isles, Florida.
Doszedlem do wniosku – mialem szczęście, że zdążyłem wyjechać w 1957 roku, nim się sytuacja ustabilizowała I wówczas „furtka” się zamknęła. I wolę sobie nie wyobrażać jak by wyglądało następne 55 lat – będzie w ten piątek. Jednego jestem pewien, że bym nie spędził go na Florydzie, w poczekalni Pana Boga, jak jest nazywana Floryda.]