Końskie
Parafia ogromna, 11.000 dusz licząca, do której należą: Babia Góra, Barycz, Bawaria, Bębnów, Cegielnia, Czerwony Most. Czysta, Drutarnia, Dyszów, Fidor, Gabryelnia, Gołofej [Górny Staw], Górny Młyn, Gracuch, Hełb, Iwasiów, Izabelów, Karolinów, część Kopanin, Kornica, Kościeliska, Modliszewice, Nałęczów, Nieświń, Nieświński Młynek, Odludnia, Piasek, Piła, Pomyków, Proćwin, Rogów, Sielpia, Smarków, Sokołów, Stara Kuźnica, Stary Młyn, Stadnicka Wola, Szabelnia i Witków.
Kościół tutejszy pod wezwaniem św. Mikołaja, dopiero przed niedawnym czasem więcej niż o połowę powiększony, cały z ciosu, sięga w pierwotnej swej budowie bardzo odległych czasów, skoro, jak świadczy napis gotycki nad bocznym wejściem, już w r. 1120 był z gruntu restaurowany.
Proboszczem jest tu ks. Albin Chojko, dziekan konecki, mąż niestrudzonej energii i pracy, nader czynny i zapobiegliwy, kaznodzieja wyborny i kapłan niezmiernie gorliwy, a w życiu towarzyskim tak miły, serdeczny i wylany [nieobłudny, nieudający – Słownik etymologiczny], że nawet wśród duchowieństwa diecezji sandomierskiej, które całe odznacza się wielkimi zaletami umysłu i serca, wyróżnia się nader sympatycznie.
Przybyliśmy tu około godziny 5 przed wieczorem i powitani przez księdza dziekana, pojechaliśmy na plebanię. Resztę dnia tego i cały następny użyliśmy na wypoczynek, tak nam bardzo potrzebny. Chrypka z wolna ustępowała, tak, że mogliśmy dość swobodnie głosić nauki.
Jeżeli wszędzie – o czym dotąd nie wspominałem – rozpoczęcie misji odbywało się z pewną okazałością, to tu w Końskich jeszcze większą rozwinięto wspaniałość.
Dnia 6 lipca o godzinie 6 wieczorem przed plebanią miejscową zaczął się szykować pochód, który nas miał prowadzić do kościoła. A więc chorągwie, feretrony, bractwo ze światłem, dziatwa szkolna i z ochronek, dziewczątka małe za aniołków przebrane, a sypiące kwiaty, mieszczanie koneccy, robotnicy z miejscowych fabryk i ogromna rzesza ludu. Skorośmy trzej wyszli przed ganek, powitano nas pięknym hymnem, odśpiewanym przez dzieci z ochronek. Następnie jeden z poważnych włościan przy krótkim przemówieniu wręczył nam chleb i sól. Zaraz po nim witał nas pewien sędziwy obywatel miasta nadzwyczaj rzewnie i przejmująco. Między innymi wypowiedział te słowa:
„Trzy misje już pamiętam tu w Końskich; pierwsza była w roku 1829, druga w r. 1849, a ta, którą teraz czcigodni ojcowie rozpoczynacie, jest trzecią. Czuję, że mógłbym za starym Symeonem powtórzyć słowa jego: teraz puść już Panie sługę twego w pokoju, albowiem oczy moje oglądały zbawienie ludu tego. Widocznie chciał mi Pan Bóg po tylu niezliczonych swych łaskach dać jeszcze jedną, więc mi dozwala tuż przed schyłkiem życia brać udział w tej wielkiej uczcie duszy. To też z najgłębszą wdzięcznością schylam zgrzybiałą mą głowę, dziękując Bogu pokornie za tę niewypowiedzianą dobroć Jego”.
Z kolei z wielkim ogniem i werwą przemówił jeden z robotników fabrycznych, a pokazując swe sczerniałe od pracy ręce, witał nas niemi imieniem tych „co już pracą styrani i życiem zmęczeni, ale zawsze wierni wierze.
W końcu przemawiał Juliusz hrabia Tarnowski, dziedzic Końskich i okolicznych wsi i fabryk. Podniosła ta mowa, pełna polotu i głębokich myśli nie da się tutaj streścić w krótkich słowach. To tylko nadmienię, że z tego przemówienia senatorskiego potomka, wnuka i prawnuka tylu słynnych hetmanów i wojewodów, a syna wysoce czczonego marszałka naszego sejmu śp. Jana hr. Tarnowskiego z Dzikowa, wiała przedziwnie piękna woń wiary i pokora chrześcijanina i rozum męża stanu i dobrze pojmującego swe obowiązki obywatela.
Odpowiedziałem na te powitania skromnie i krótko byłem bowiem tak zmieszany tym uroczystym przyjęciem, że nie pomnę nawet, czy mi się słowa dobrze kleiły. Potem raz jeszcze dziatwa odśpiewała pieśń powitalną, po jej ukończeniu zaintonowałem: „Kto się w opiekę…” i przy śpiewie tej starodawnej pieśni udaliśmy się procesjonalnie do kościoła. Ogromne tłumy ludu, robotników, mieszczan, okolicznych obywateli ziemskich i 26 kapłanów świeckich towarzyszyło nam w tym ingresie misyjnym.
Byłem zawstydzony, lecz za mało mówię – byłem prawie zgnębiony tym nadzwyczajnym przyjęciem i prowadzony wraz z ojcami tak uroczyście do kościoła, stawiałem sobie dręczące pytanie, żali my odpowiemy należycie temu niezmiernemu zaufaniu i tej nadziei jaką przywiązano do naszego przybycia? Ta tylko myśl mnie nieco krzepiła, że P. Bóg rozmyślnie wybiera czasami »i mdłe i słabe«, aby okazał, że choć lichym posługuje się narzędziem, to jednak zawsze dzieła jego są wielkie i przemożne.
Tak to rozpoczęła się misja w Końskich. Cóż więcej o niej powiem? Od pierwszego dnia do ostatniego, ogromne rzesze ludu zalegały obszerny cmentarz kościelny i przyległą bardzo szeroką ulicę. Nie było nigdy mniej niż 15 tysięcy ludu, lecz ku końcowi wzmogła się ta liczba do dwudziestu i więcej tysięcy. Z całej okolicy przybywały kompanie. Największa była z muzyką z Niekłania. Prowadzili ją całą drogę pieszo (22 wiorst) hrabia Józef Plater i ks. Marian Bijasiewicz proboszcz niekłański. Zaprawdę radowała się dusza na widok tej żywej wiary naszego ludu, który nie tylko dzień cały niestrudzenie przysłuchiwał się naukom misyjnym (było ich co dzień 5), lecz ponadto całe noce rozłożywszy się taborem wokół kościoła, śpiewał przeróżne pieśni pobożne. Tutaj dodać mi wypada, że cały kościół wewnątrz i zewnątrz był wspaniale dekorowany, również wspaniałym był ołtarz polowy, wystawiony na zewnątrz kościoła na cmentarzu, toż samo nader wygodnie urządzona była ambona. Przez cały ciąg misji był kościół ze swą wysoką wieżą całą noc rzęsiście iluminowany i dopiero ranne brzaski dawały hasło do gaszenia świateł różnokolorowych.
Co jednak najważniejsze, i za co szczególniejszą wdzięczność winniśmy ks. dziekanowi, że co dzień do pomocy było 30 kapłanów, którzy od świtu aż do nocy pracowali niezmordowanie. To też wyspowiadało się na tej misji 11.570 osób. Było wiele nawróceń, lecz największe wrażenie sprawiło nawrócenie się jednego ze znaczniejszych urzędników powiatowych, który z prawosławia przeszedł na łono rzymsko-katolickiego kościoła. Aktu tego dopełnił uroczyście sam ks. dziekan w ostatnim dniu misji po skończonej sumie, w obecności co najmniej 20 tysięcy ludzi.
Naukom misyjnym przysłuchiwało się wiele osób ze świata prawosławnego, zwłaszcza wojskowych i urzędników, a nawet Żydzi całymi gromadkami stawali na przyległej do cmentarza ulicy, słuchając spokojnie i uważnie słowa Bożego, któreśmy głosili. Nabożeństwo misyjne kończyło się codziennie dopiero o godzinie 9 wieczorem, a jego wspaniała wystawność, powaga i majestat wielkie sprawiało wrażenie.
Podobnie jak na wszystkich dotychczasowych misjach naszych, tak i tu w Końskich urządziliśmy dwie komunie święte generalne, jedną wyłącznie dla dziatwy (w połowie misji), drugą dla dorosłych (w ostatnim dniu).
Komunia dziatwy bardzo rzewną, na zawsze, zarówno dla dzieci jak dla rodziców pozostanie pamiątką. Przed ołtarzem polowym, po prawej stronie, ustawiono w szeregach chłopaków. Każdy odświętnie ubrany miał bukiecik kwiatów przy boku. Po lewej stronie również w szeregach stanęły dziewczątka w bieli, z wianuszkami na głowie. Olbrzymim kołem otoczyli dziatwę rodzice. Ks. dziekan miał mszę świętą, a o. Pius Szewczyk wypowiedział do dzieci wzruszającą naukę. Nikt nie byłby w stanie opisać, ani też ja się na to nie silę, tego wrażenia wstrząsającego, jakie wywołała chwila ta, gdy dzieci głośno… publicznie przepraszały naprzód proboszcza, a potem swych rodziców za popełnione błędy i przewinienia. A gdy z kolei o. Pius zapytał rodziców: czy przebaczają swym dziatkom, to już łzom, westchnieniom i rozrzewnieniu nie było miary. Po komunii świętej każde z dzieci, a było ich 760 otrzymało w darze pamiątkę misyjną. I już w dniu tym całym, ani dziewczątka nie zdejmowały swych wianuszków z głowy, ani też chłopcy nie chcieli odpinać bukiecików swoich.
Komunia generalna dorosłych miała miejsce w ostatnim dniu misji. Były dwie zastosowane do tej uroczystej chwili nauki, pierwsza przed komunią, a druga po niej. Sześciu kapłanów przez dwie godziny rozdawało chleb anielski – tak wielu było uczestniczących.
Co dzień także około godziny 5 przed wieczorem jeden z ojców naszych miał naukę o różnych bractwach, przyjmował do nich, święcił krzyże, medaliki, obrazy i nadawał odpusty do takowych. Zaraz potem odbywało się błogosławienie chorych, czyli odmawiano nad nimi przepisane modlitwy. Na tę porę z różnych stron przyprowadzano słabych, przywożono ich nawet z daleka.
W ostatnim dniu misji, była suma, tak jak co dzień z wystawieniem Najświętszego Sakramentu, lecz potem odbyła się wielka procesja z czterema ewangeliami jak na Boże Ciało, Te Deum i błogosławieństwo. Lecz nie na tym był koniec. Po schowaniu Sanctissimum [Najświętszy Sakrament] lud i robotnicy na barkach własnych wnosili krzyż misyjny do kościoła. Nastąpiło poświęcenie i adoracja krzyża, a potem na znak dany przez o. dyrektora misji, wzięli go na ramiona własne kapłani, obywatele, robotnicy i włościanie i wynieśli z kościoła na miejsce, gdzie miał być ustawiony. W pierwszej parze nieśli krzyż hrabia Juliusz Tarnowski z ks. dziekanem Chojko. Wśród rzewnego śpiewu „Krzyżu święty nade wszystko” zaczęto krzyż z wolna wznosić w górę, a po ustawieniu i umocowaniu, ostatnią naukę wygłosił o. dyrektor misji.
Na tym zakończyła się ta przepiękna misja, która trwała od 6-13 lipca.
Już po misji, w czasie obiadu pożegnalnego nadszedł od JE. Najprzewielebnicjszcgo ks. Biskupa z Sandomierza następujący telegram: „Czci najgodniejszym ojcom misjonarzom składam najserdeczniejsze podziękowanie i błogosławieństwo. Bóg zapłać za ich świętą i zbawienną pracę misyjną w diecezji sandomierskiej. Pax vobis! [pokój z wami] Biskup Stefan”.
To niespodziewane dla nas podziękowanie biskupie, w tak łaskawych przesłane wyrazach, było nic tylko wysokim uznaniem dotychczasowej pracy naszej, ale stało się nam przede wszystkim wielką podnietą do pracy dalszej. Podziękowaliśmy też Panu Bogu pokornie, że ponad zasługę naszą, i ponad miarę, już tu na ziemi błogosławi liche wysiłki nasze, niesione dla Jego chwały i pożytku ludu.
Jeszcze jedno podnieść mi tu należy. Od samego początku przybycia naszego do sandomierskiej diecezji, szczególniejszą opieką swoją i łaskawością otaczał nas Najprzewielebniejszy ks. oficjał Ryx. Przybywał na każdą misję, celebrował sumy, prowadził procesje, a własnym przykładem stał się nie małą zachętą do pracy w konfesjonale. Toż samo całe duchowieństwo tej diecezji, gdzieśmy się tylko ukazali, dawało nam niezliczone dowody prawdziwie kapłańskiej i bratniej życzliwości, i gdyby nie ich wytężona praca i pomoc w słuchaniu spowiedzi, przenigdy nie osiągnęłyby te misje takich dodatnich rezultatów. Niechże im wszystkim Pan Jezus zapłaci.
Po obiedzie zbiegłem jeszcze na chwilę do pałacu hrabstwa Juliuszów Tarnowskich, by im najgorętsze złożyć podziękowanie za ich trudy i ofiary złożone na misję.
Za chwilę jechaliśmy już na kolej, odprowadzani przez niestrudzonego ks. dziekana i liczne duchowieństwo. Na dworcu nowa czekała nas niespodzianka. Cały obszerny dworzec kolejowy w Końskich zabity był ludem, który raz jeszcze pragnął zobaczyć i pożegnać swych ojców duchownych. Prócz tego przybyli oboje hrabstwo Tarnowscy, hr. Plater, hr. Jezierski i wielu innych panów i pań. Trudno się było dostać i przecisnąć do wagonu. Odjazd pociągu spóźnił się przeszło o całych dziesięć minut, a gdy wreszcie świst lokomotywy dał znak, że już ruszamy, odezwały się gromkie okrzyki zebranych i tak wśród ich żegnań i błogosławieństw opuszczaliśmy to serdeczne miasto: Końskie.
W Końskich zakończyliśmy pierwszą serię naszych misji w Królestwie. Co prawda: byliśmy już bardzo, bardzo znużeni i wyczerpani. W ciągu 42 dni odprawiliśmy pięć ośmiodniowych misji, brakło nam już głosu i sił, należał się jakiś wypoczynek. Przytem nadchodził czas żniw, a zatem pora na misje nieodpowiednia. Wracaliśmy więc do domu, o. Walenty Starmach i o. Pius Szewczyk do Krakowa, a ja wezwany telegraficznie przez JE. Najprzewielebniejszego ks. Biskupa Jaczewskiego musiałem jeszcze skierować się do Lublina, by omówić i przygotować misje w diecezji lubelskiej.
W miesiąc później niósł nas znowu pociąg kolejowy ku granicy i dalej.- w znane już nam obszary diecezji sandomierskiej. Rozpoczynaliśmy w tym samym składzie nowy szereg misji, i to w samych ogniskach fabrycznych, gdzie lud roboczy przewrotnymi i podstępnymi hasłami obałamucony w nader smutnych pozostawał stosunkach. Mieliśmy się tu spotkać z tym sztucznym wytworem niesumiennego wyzysku, który nie wiem czemu nazywają tu socjalizmem, skoro podkład jego nie jest socjalny, a właściwą jego nazwą byłoby: szalbierczy rozbój ekonomiczny. Lecz o tym powiemy później.
Czarna
Szóstą z rzędu misję odprawiliśmy w Czarny, odległej zaledwie o wiorst parę od Końskich. Nic była to właściwie misja w całym tego słowa znaczeniu, lecz kilkudniowe rekolekcje urządzone dla robotników fabrycznych z pobliskiego Stąporkowa. W nabożeństwie brała jednak udział cała parafia czterotysięczna, w skład której wchodzi Błotnica, Duraczów, Grzybów, Janów, Kozia Wola, Stąporków, Wąsosz.
Tutaj spotkała nas pierwsza niemiła niespodzianka.
Już przedtem, gdyśmy byli w Ćmielowie, Szewny i Końskich, odbijały się o uszy nasze: krążące wieści, że nas panowie na tę misje ściągnęli, to znów, że jesteśmy na usługach rządu carskiego itd. Rozumie się, że te baśnie rozszerzali agitatorzy socjalistyczni, aby osłabić zaufanie ludu do nas, lub gdyby się udało, nawet zupełnie zniechęcić do misji. Bolały nas te posądzenia i rozumieliśmy doskonale ich cel, musieliśmy przeto być bardzo ostrożni, by ani słowem ani czynem nie dać nawet pozoru, że te bajki są możliwe. A tymczasem w Czarnej zaszedł fakt, który naprawdę mógł się stać groźnym dla misji.
Zaraz bowiem pierwszego dnia (tj. 20 sierpnia) gdyśmy kończyli obiad, wszedł do pokoju jakiś oficer rosyjski, który mi się przedstawił jako zastępca wojennego naczelnika powiatu, i oświadczył mi, że z rozporządzenia władzy wyższej będzie na wszystkich misjach w tutejszym powiecie nam towarzyszył, żeby nam socjaliści jakiej nie wyrządzili krzywdy, i że jeszcze tej nocy przybędzie rota 120 żołnierzy z kapitanem, dla towarzyszenia nam w wycieczkach misyjnych.
Aż mi krew uderzyła do głowy.
Znaczyło to bowiem, że odtąd misje nasze mają się odbywać pod ochroną bagnetów. Znaczyło to, że naprawdę wysyła nas rząd dla ujarzmienia sumień tego poczciwego ludu. Znaczyło to wreszcie, że kursujące o nas plotki nie są z powietrza schwycone, lecz mają realną podstawę.
Omal, że nie dostałem bicia serca, a mam wadę sercową.
Co tu teraz z tym fantem robić? Na nieszczęście hrabiego Juliusza Tarnowskiego, który nie wiedział, że tak prędko rozpoczniemy drugą serię misji, nie było podówczas w domu. Bawił za granicą u brata, wprawdzie telegrafowano doń, lecz nie można było być całkiem pewnym, czy go telegram zastanie i znajdzie. Prosiłem tedy osobiście owego pana podpułkownika (powiedziano mi, że taką rangę posiada) aby był tak dobrym i wojsko zatrzymał zdała od miejsca misji i aby patroli nie wysyłał w pobliże kościoła, gdyż lud fabryczny jest rozagitowany, widok wojska mógłby go łatwo rozjątrzyć, i mogłoby przyjść nawet do krwawego konfliktu. Natomiast gdy wojsko ustąpi, my misjonarze ręczymy za zupełny spokój, a ewentualnie całą odpowiedzialność za jakiekolwiek zaburzenie bierzemy na siebie.
Niestety, nie zdołałem nic wskórać. Muszę przyznać, że p. podpułkownik był nader uprzejmy i grzeczny, przyznawał nawet, że racje jakie podałem są poważne, niemniej przeto on musi w całości wykonać rozkazy przełożonej władzy i w misjach naszych towarzyszyć nam będzie. Co zaś do rozlokowania wojska samego, to on na to bezpośredniego nie wywiera wpływu, bo rzecz ta należy do kapitana, który ma komendę nad rotą i osobne ku temu rozkazy.
Widziałem że sam tu nie poradzę. Poprosiłem przeto hr. Józefa Platera, który w dniu tym był na misji w Czarnej, aby użył jakichkolwiek środków, byleśmy byli wolni od tej nieproszonej opieki. Przyrzekł zająć się tą sprawą, choć nie ręczył za skutek.
Z pewnym niepokojem wyglądałem następnego dnia. Wiedziałem już, że w nocy wojsko nadejdzie; już mi i to doniesiono, że wiadomość o przybyć mającym wojsku przedostała się do ludu, bałem się więc tego dnia następnego, by nie był zwiastunem jakiego nieszczęścia.
Ale nazajutrz było cicho. Ani wojska, ani patroli nigdzie. Na obiad przybył na plebanię p. podpułkownik i przybyły w nocy z żołnierzami kapitan. Hrabiego Platera nie było, więc nie mogłem się przeto dowiedzieć, czy… i jak… zaradził w tej sprawie. Przed wieczorem przybył hr. Tarnowski, któremu wynurzyłem swe obawy, lecz mnie uspokoił zapewnieniem, że hr. Plater już instancjonował [instancjonować – wstawić się za kimś, usilnie prosić – SJP PWN].
I rzeczywiście dalszy przebieg misji był całkiem spokojny. Wojska ani patroli nie było widać nigdzie, tylko na nauki misyjne przychodziło kilku żołnierzy Polaków, ale bez broni. Szły więc kazania i nauki swoim torem a piątego dnia misji tj. 24 sierpnia robotnicy ze Stąporkowa na własnych barkach i pracowitą swą dłonią wznieśli krzyż pamiątkowy. Wyszło 2710 komunikantów. Miejscowy duszpasterz ks. Bronisław Kwarciński ze łzą w oku dziękował nam za pracę naszą, a hr. Juliusz Tarnowski zaprosił nas misjonarzy do zwiedzenia jego wielkiej lejarni żelaza i giserni w Stąporkowie. Jakkolwiek tegoż samego dnia jeszcze mieliśmy rozpocząć misję w Niekłaniu, to jednak ze względu że droga nasza prowadziła tuż obok fabryk w Stąporkowie, przyjęliśmy z żywą wdzięcznością zaproszenie hrabiego. Co do mnie, byłem z tego tern bardziej rad, że po raz pierwszy miałem zobaczyć lejarnię żelaza, której dotąd jeszcze nigdzie nie widziałem.
Stąporków
O godzinie czwartej wyjechaliśmy z Czarny a w kwadrans później byliśmy w Stąporkowie. Już zdała spostrzegliśmy ogromny tłum ludu przed fabryką. Po zbliżeniu ujrzeliśmy naprzód dziatwę szkolną ze swymi sztandarkami i nauczycielami stojącą po obu stronach drogi, dalej gęste szeregi robotników a w samej bramie fabrycznej przyjął nas hr. Juliusz Tarnowski z calem gremium dyrektorów i inżynierów. Muzyka robotnicza grała nam marsza powitalnego.
Cała ta owacja i uroczyste przyjęcie było dla nas najmniej spodziewane. Mnie osobiście zakłopotało nawet wielce. To też pozdrowiwszy zebranych słowami:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” chciałem wejść w obręb fabryki, lecz wstrzymał mnie hr. Tarnowski, który tu w progach przybytku ciężkiej pracy witając nas, prześliczną wypowiedział mowę, a w niej dotknął także nader delikatnej a w gruncie rzeczy prawdziwie bolesnej kwestii robotniczej.
Wypadło mi odpowiedzieć, lecz odpowiedź swą skierowałem nic wprost do hrabiego jak raczej do robotników. Mówiłem o zacności pracy, że ją sam Zbawiciel swym przykładem uświęcił i do czci przedtem nieznanej podniósł. Wspomniałem też o znaczeniu pracy w naszym dorobku narodowym, i dziękując hrabiemu za to, że sam umiał stanąć w szeregach robotniczych i jął się ciężkiej pracy dla społecznego dobra, wzniosłem okrzyk na cześć polskiej pracy i polskiego robotnika.
Podziękowano mi za te słowa hucznymi okrzykami: niech żyją ojcowie!
Przeszliśmy teraz do wielkich pieców, z których jeden umyślnie wstrzymano, by go otworzyć po naszym przybyciu. Jeden z wprawnych robotników długą sztangą stalową zaczął przebijać ściankę otworu, którym wypłynąć miał metal roztopiony. Iskry padały daleko, każda z nich gdyby padła na robotnika wyżarła by mu ranę do kości, teraz dopiero miałem sposobność poznać cały trud, znój i grozę tej twardej pracy. Po chwilce ścianka była przebitą, z otworu wytrysnął promień rozpalonej do białości lawy i zaczął zapełniać przysposobione formy. Temperatura podniosła się niemożliwie wysoko; choć staliśmy z daleka wiał na nas żar jakby piekielny, co chwila cofaliśmy się nie mogąc wytrzymać gorąca, a ci biedni ludzie musieli stać z bliska, by regulować odpływ metalu we wyżłobione korytka. Patrzyłem na nich z podziwem, z czcią i z współczuciem, bo każda chwila nieuwagi lub zabaczenia mogła ich narazić na straszne rany lub nawet kalectwo. Toteż po ukończeniu tej pracy, ze wzruszeniem ściskałem ich osmolone dłonie, dziękując z całej duszy za to, że mi dali poznać cały ogrom swych trudów.
Przed wyjściem z tej olbrzymiej hali pieców, jeden ze starszych robotników podszedł do hrabiego i prosił o coś. Hrabia skinął głową przychylnie i za chwilę podeszli do nas robotnicy ofiarując nam na pamiątkę naszego tu pobytu piękne talerzyki ażurowe i podstawki na popiół jako produkt miejscowego wyrobu. Podziękowaliśmy serdecznie.
Następnie hrabia z pp. dyrektorem fabryki i inżynierami oprowadzili nas po innych oddziałach. Panowała tu wszędzie cisza i spokój, z powodu misji bowiem, tylko piece których pracy wstrzymać nie można, były w ruchu, zresztą w innych oddziałach, warsztatach i halach świętowano.
Po obejrzeniu całej fabryki złożyłem hrabiemu gorące podziękowanie i za to przyjęcie misjonarzy i za oprowadzenie po fabryce, toż samo podziękowałem panom dyrektorom i inżynierom, i zwróciłem się ku; wyjściu. Tu nas znowu żegnali robotnicy i wśród nie milknących długo okrzyków i przy dźwiękach muzyki fabrycznej opuszczaliśmy to piękne i tak pouczające siedlisko polskiego przemysłu.
Pojechaliśmy dalej. Zaraz za stacją kolejową, na drodze wiodącej wśród lasu, spostrzegłem gromadkę mężczyzn i kobiet Gdy podjechałem blisko, przerzucono nagle na drugą stronę drogi feston z zielonej choiny utkany, i zagrodzono nam drogę. Byli to funkcjonariusze kolejowi, którzy nas umyślnie tu wstrzymali, by pobłogosławić ich dziatwę i rodziny. Wzruszony tą ich serdecznością, przemówiłem słów parę, przyjąłem ofiarowane kwiaty i wielki krzyż zakreśliłem nad nimi. Dopiero teraz puszczono nas dalej. Ale na granicy dóbr niekłańskich hr. Józefa Platera znów nas wstrzymano. To strzelcy dworscy i służba leśna zagrodziła nam drogę kwiecistą wstęgą. Pobłogosławiło się im znowu i dopiero teraz już bez przeszkody jechaliśmy do Niekłania…
[Dalej opisana jest misja w Niekłaniu, Chlewiskach, Bliżynie i in.]
O. Czesław Bogdalski
[W: „Ignacy Bogdalski, „Wspomnienia z misji odprawianych od 1906-1908 r., w Królestwie Polskim, zabranych prowincjach i Cesarstwie Rosyjskim, przez Zakon Braci Mniejszych św. Franciszka prowincji galicyjskiej zebrał o. Czesław Bogdalski br. mn.”, Kraków 1908].
Dziękuję Andrzejowi Hurcowi za pomoc i inspirację w powstaniu materiału o misjach – Krzysztof Woźniak