Mniów. Dzwony kościoła parafialnego

Mniów, kościół parafialny w 1939 r. Rysunek Mariana Chochowskiego
Mniów, kościół parafialny w 1939 r. Rysunek Mariana Chochowskiego
Na Anioł Pański biją dzwony
Niech będzie Chrystus pochwalony…
*
Nie pytaj: komu bije dzwon?
Bije on tobie!

Dzwony żyją tylko w prześwitach dzwonnic, a poruszane ręką ludzką za pomocą sznura przywiązanego do stalowego wahadła wydają całą gamę srebrzystych dźwięków; kołysząc się głoszą chwałę Najwyższego. Trzykrotnie w ciągu dnia wzywają wiernych do modlitwy na Anioł Pański; wzywają z rana na mszę świętą, na sumę, na nieszpory. Przez trzy miesiące w roku, późnym popołudniem przypominają o nabożeństwach: Majowym, Czerwcowym, Różańcowym.

Dzwonią w chwilach radości: że Pan się narodził „w Betlejem nie bardzo podłym mieście… w ubóstwie…”, że „Wstał Pan z martwych”. Dzwonią, gdy wierni idą z procesją wokół kościoła, a kapłan błogosławi monstrancją, dziewczynki sypią przed Panem polne kwiatki, a ministranci dzwonią małymi, poczwórnymi dzwoneczkami. Z trybularza unosi się wonny zapach kadzidła, a lud w pobożnym uniesieniu śpiewa: „Twoja cześć, chwała! Nasz wieczny Panie…”.

Dzwonią na trwogę, gdy pożar, gdy wojna, gdy umarł wierzący człowiek. Każdemu z nas bije dzwon!
Trzy mniowskie dzwony żyły krótko, ale pracowicie wychwalały Pana i radowały serca ludzkie.
Ksiądz Władysław Gruszczyński, proboszcz mniowskiej parafii napisał w swojej „Kronice”:
Na początku 1934 roku zachęciłem parafian i ogłosiłem zbieranie ofiar na dzwony. W parę dni później parafianin Jan Pacak z Przełomu zwany „Czerwonym” (nie dla przekonań politycznych bynajmniej, ale dla swej cery), w pogawędce ze mną powiedział: Mnie się wydaje, że pierwej włosy mi na dłoni wyrosną, nim ksiądz proboszcz sprawi dzwony w Mniowie.

Mniów, nowe dzwony 1934 r. Rysunek Mariana Chochowskiego
Mniów, nowe dzwony 1934 r. Rysunek Mariana Chochowskiego

Na szczęście, zbyt pesymistyczne obawy mojego rozmówcy okazały się płonne; ofiary zaczęły napływać. Trzeciego lipca 1934 r. przyjechał do Mniowa przedstawiciel firmy; „Karol Schwabe w Bielsku” dla spisania umowy na wykonanie dzwonów. Waga dzwonów wynosiła: wielkiego 365 kg, średniego 189,5 kg, małego 119,5 kg. Koszt wraz z wmontowaniem dzwonów wyniósł 4.181,25 złotych. W odpust świętej Tekli, 23 września 1934 roku, ksiądz dziekan Kazimierz Borówka, proboszcz parafii grzymałkowskiej dokonał ceremonii poświęcenia dzwonów, które okazały się doskonałe. Miały przepiękny i zarazem doskonały głos. Słychać je było w całej parafii, a także w Grzymałkowie i Ćmińsku. Tak uczciła parafia Mniów Jubileusz 1900-lecia Odkupienia ludzkości”.
Rodzice opowiedzieli mi, w jaki sposób odbyła się ceremonia poświęcenia i równoczesnego chrztu dzwonów. Ustawiono je na dębowych ociosanych klocach tuż przy dzwonnicy. Do korony każdego dzwonu doczepionych było kilkadziesiąt kolorowych wstążek, które z należną czcią trzymali w rękach chrzestni, wybrani na tę uroczystość przez proboszcza i Radę Parafialną. Byli to ludzie pobożni i w miarę zamożni, gdyż za ten bezpośredni udział w chrzcie, chrzestni składali odpowiednio większą ofiarę na srebrną tacę postawioną na klocach obok dzwonnicy.

Na chrzcie świętym nadano dzwonom imiona. Największy otrzymał imię patrona parafii, świętego Stanisława Biskupa i Męczennika. Średni dzwon, imię świętego Augustyna Doktora Kościoła (na cześć kieleckiego biskupa-ordynariusza Augustyna Łosińskiego). Mały dzwon – imię świętego Władysława (imię proboszcza-fundatora). Na przedniej powierzchni dzwonów odlano dość precyzyjnie postacie świętych patronów: Stanisława, Augustyna, Władysława… Pod świętymi widniały podobne, wypukłe napisy: Święty Stanisławie – módl się za nami! Święty Augustynie – módl się za nami! Święty Władysławie – módl się za nami! Na tylnej powierzchni dzwonów był odlany niewielki znak firmy ludwisarskiej z Bielska i data 1934 rok. Czapa dzwonu w odcieniu miedziano-złocistym ozdobiona była odlanymi w mosiądzu liśćmi i owocami winogron. To były najpiękniejsze dzwony!

Gdy po raz pierwszy rozdzwoniły się we wrześniową niedzielę przed sumą, ludzie wychodzili na drogę i płakali z radości. Pokrzykiwali do siebie wesoło, ściskali się wzajemnie, chwalili piękne głosy dzwonów; panowała ogromna radość i wesele. Przecież to było pierwsze dzwonienie od 1914 roku.
W 1914 roku wojska austriackie zajęły część byłej Kongresówki, czy jak się wówczas szumnie mówiło Królestwa Polskiego. A przecież to takie „królestwo” – bez króla, i „polska” – bez Polski; ot „priwislanskij kraj”. Jesienią tego samego roku zabrali Austriacy trzy dzwony z mniowskiej murowanej dzwonnicy, pomimo że to były dzwony niewielkie – udało się z nich wyprodukować nie więcej niż kilkanaście łusek do pocisków artyleryjskich. [dodałem: Austriacy zabrali dzwony i upominali się o powrozy. Rabowano, niszczono, a nadto deportowano ludność do robót. Ks. Zieliński w: Rocznik diecezji sandomierskiej 1930] W tym samym czasie wysadzili Austriacy na Świętym Krzyżu wieżę barokowego kościoła, zabrali dzwony i zerwali miedzianą blachę z dachu świątyni świętokrzyskiej. A wkraczający do Kielc zarówno Austriacy jak i Legioniści mieli pretensje, że nikt nie wita ich kwiatami, nikt nie okazuje entuzjazmu…Przeciwnie! Zamyka się sklepy, rygluje drzwi i okiennice, ludzie nie wychodzą na ulice. Także brygadier Józef Piłsudski ubrany w niebieskawy, austriacki mundur był niemile zaskoczony bardzo słabym naborem ochotników do wojsk legionowych. Jednak ruscy, którzy panowali tu od 120 lat, ustępując przed wojskami niemieckimi i austriackimi nie zabierali kościelnych dzwonów, nie rozwalali dynamitem wież kościelnych, nie zdzierali miedzianej blachy…

Mniów 1941 r. ... dwie chłopskie podwody powiozły dzwony na stację kolejową w Zagnańsku. Na jednej furze jechał powiązany łańcuchami dzwon „Stanisław”, na drugiej - “Augustyn” i „Władysław”... Rysunek Mariana Chochowskiego
Mniów 1941 r. … dwie chłopskie podwody powiozły dzwony na stację kolejową w Zagnańsku. 
Na jednej furze jechał powiązany łańcuchami dzwon „Stanisław”, na drugiej – „Augustyn” 
i „Władysław”… Rysunek Mariana Chochowskiego

Od 1914 roku, przez 20 lat pustką świeciły prześwity mniowskiej murowanej dzwonnicy… aż dopiero we wrześniu 1934 roku… Dźwięk nowych dzwonów był przepiękny. Dzwoniły radośnie w tonacjo do jakiej zmusił je bielski ludwisarz, to dodając do wrzącej kadzi z kruszcem trochę srebra i niklu, to znów ujmując miedzi i szlachetnej stali, to znów dorzucając bryłkę złota… A może ludwisarz (choć Niemiec!) wrzucił do kadzi swój platynowy pierścień cechowy z brylantem? A może w stronę Bielska popłynęła żarliwa modlitwa proboszcza i parafian z wdzięcznym, o głosie dzwonu, westchnieniem?… Z takim kunsztem, a zarazem i pokorą odlane dzwony wydawały tony najpiękniejsze, czyste i dźwięczne jak harfy anielskie. Moi rodzice zawsze otwierali drzwi domu, aby w pełni usłyszeć głos dzwonów wołających wiernych na sumę. Tak wielką radością i weselem napełniały świat: Stanisław, Augustyn i Władysław! Srebrzyste głosy dzwonów odpędzały złe myśli, przeganiały biedę, wnosiły do serc ludzkich radość, miłość i przebaczenie. Mój Boże! Chociaż od tego uroczystego, pierwszego dzwonienia minęły już 63 lata, zawsze nocą, gdy zasnąć trudniej, słyszę piękne głosy przedwojennych, mniowskich dzwonów. Umierając chciałbym, aby w młodości zasłyszane srebrzyste dźwięki prowadziły mnie do bram raju.

…Idą posępni, a grają im dzwony…
*
…Bijcie werble, płaczcie dzwony kościołów!

W połowie września 1941 roku obiegła parafię smutna wiadomość. Kielecki Kreishauptmann przesłał mniowskiemu proboszczowi pisemny nakaz zdjęcia dzwonów i dostarczenia ich w ciągu trzech dni na stacje kolejową w Zagnańsku. Proboszcz nakazu nie wykonał, ale osobiście pojechał do niemieckiego starosty w Kielcach. Prosił go, aby wycofał nakaz zabrania mniowskich dzwonów, o czym pisze proboszcz w swojej „Kronice”, gdyż „są artystycznym dziełem wykonanym przez niemiecką firmę z Bielska i nie powinny podlegać konfiskacie”. Ale głos proboszcza okazał się głosem „wołającego na puszczy”.

W środę 1 października 1941 roku podjechał pod kościół w Mniowie niemiecki samochód wojskowy. Wysiadło z niego pięciu żandarmów i oficer, który raźnym krokiem podążył w stronę plebanii. Na ganek wyszedł proboszcz w towarzystwie Zbigniewy Gruszczyńskiej, żony brata Eugeniusza; miała spełniać obowiązki tłumaczki. Poproszono oficera do stołowego pokoju proponując skromny poczęstunek. Ten jednak kategorycznie odmówił, nie zajął miejsca za stołem, lecz już od progu w ostrych słowach skierowanych do proboszcza pytał, dlaczego nie wykonano niemieckiego zarządzenia starosty, nie zdjęto dzwonów i nie odwieziono na stację kolejową w Zagnańsku?
Dolmetscherka, Zbinia Gruszczyńska powiedziała oficerowi to samo co proboszcz mówił już do starosty powiatowego. To jednak nie przekonało Niemca; był wzburzony i blady, nerwowym krokiem przemierzał pokój, wojskowymi rękawicami tłukł o bufiaste czarne spodnie. Krzyknął w stronę proboszcza:
– Dzwony muszą być zdjęte i to natychmiast! A jutro powinny znaleźć się na stacji kolejowej w Zagnańsku.
– Ksiądz uprzejmie zapytuje – powiedziała po niemiecku pani Zbigniewa – czy nie zgodziłby się pan oficer, aby zamiast dzwonów dostarczyć na stację kolejową cenny kruszec… Oddalibyśmy z całej parafii wszystkie mosiężne klamki, moździerze, srebro, srebrne i miedziane pieniądze, ślubne obrączki. Waga tego kruszcu, gdyby pan oficer zechciał kilka dni poczekać, mogłaby dwukrotnie przewyższyć wagę dzwonów…
– Szanowna pani – przerwał niegrzecznie słowa pani Zbigniewy poirytowany oficer. – Ja wiem, że zebralibyście ten cenny kruszec, aby nim wykupić dzwony! Ale ksiądz musi zrozumieć, że mamy rozkaz zabrać dzwony! Kruszec ze szlachetnych metali nakażemy wam zbierać za rok, dwa. I nie będzie w waszych domach już ani jednej mosiężnej klamki, ani jednego moździerza. Wówczas i z plebanii i kościoła zabierzemy srebrne i mosiężne lichtarze, krzyże, kielichy, srebrne tace i zastawy stołowe. Zabierzemy ze wsi wszystkie srebrne i miedziane monety. Tego wymaga wojna, tego życzy sobie nasz wielki Führer!

Mniów, kościół parafialny w 1996 r. od strony południowo-wschodniej. Rysunek Mariana Chochowskiego
Mniów, kościół parafialny w 1996 r. od strony południowo-wschodniej. 
Rysunek Mariana Chochowskiego

Ostatnie słowa wypowiedziane z taką nonszalancją i pewnością siebie, z zaciekłością – zadziałały przygnębiająco. Sposępniał proboszcz, zaś w oczach pani Zbigniewy pokazały się łzy bezsilności. Ale i w pani Zbigniewie rozbudziła się rogata dusza Polki. Mieszkając od urodzenia w Katowicach, w ogromnej czynszowej kamienicy już jako dziecko, a następnie jako uczennica szkoły podstawowej i gimnazjum, nie raz nie sto przychodziło odpierać ataki niemieckich szowinistów, nacjonalistów… Nie podobała im się polskość, patriotyzm i piękna mowa polska, której wyuczyli ją rodzice. Ale wówczas w walce o polskość, mowę i śpiew ojczysty miała dziesiątki sprzymierzeńców: nie mniej pyskate od siebie koleżanki, dzielnych kolegów, zastępy harcerzy. „Oto stoi przede mną i proboszczem jeden z tych, którzy jeszcze przed kilkunastu laty obrzucali nas błotem, wyzwiskami, mówiąc, że nadejdzie czas, że nasze polskie jęzory przybijać będą gwoździami do stołów”
– Jesteście pełni pychy i zakłamania i zawsze tacy byliście! – powiedziała do butnego oficera. – To, co wy robicie z nami Polakami, tak! z Polakami – prawie krzyczała, jak niegdyś na katowickim podwórku – można określić jednym krótkim zdaniem: to jest zbrodnia!

Oficer sięgnął po pistolet; jednak nie wyjął go z kabury. Pobladł, zacisnął usta, dwa kroki postąpił w stronę Zbigniewy. Już podniósł rękę, aby wymierzyć siarczysty policzek rozzuchwalonej Polce. Jednak, gdy pani Zbinia nie cofnęła się, nie zasłoniła twarzy – opamiętał się.
– Proszę się zachować grzeczniej – powiedział poirytowanym głosem – a ten patos, to patriotyczne uniesienie wcale nie pasują do sytuacji, w jakiej się znajdujecie. Bezczelni niewolnicy!
Zwrócił się do proboszcza, który stał nieruchomo, a tylko pot i łzy obficie zraszały mu policzki.
– Dzwony muszą być natychmiast zdjęte, a ksiądz osobiście dopilnuje, aby jutro znalazły się na stacji w Zagnańsku – powiedział – jeśli ksiądz nie chce znaleźć się w kieleckim więzieniu!
Usiadł na krześle, ale z nieukrywaną złością patrzył na tłumaczkę.
– Tak pięknie mówi pani po niemiecku – powiedział – a jednak jest pani nieprzejednanym wrogiem Rzeszy, że nie powiem – naszego Führera. W słowach pani można się dopatrzyć zdrady głównej (Hochverrat). A za to wymierza się jedną karę: śmierć.

Proboszcz, który także znał doskonale język niemiecki (ale przez całą okupację nie chciał ani słowa powiedzieć po niemiecku!), dostrzegł duże niebezpieczeństwo w prowadzeniu dalszej rozmowy z oficerem.
– Bóg widocznie chce – a pani Zbigniewa skwapliwie przetłumaczyła jego słowa – aby zmarniał owoc mojego życia i mojej pracy w tej parafii. Te dzwony mają zaledwie siedem lat… Odwrócił głowę aby obetrzeć chusteczką jak na złość łzawiące oczy, wilgotne czoło, policzki i nos.
– Nic nie poradzę – powiedział – na waszą przemoc, na wasze okrucieństwo.
Podszedł i uchylił drzwi od kuchni.
– Adam – krzyknął na kościelnego – we wszystkie dzwony każ dzwonić na Różańcowe!
– Proszę sobie podzwonić – powiedział nie bez ironii oficer – uradować się trochę, bo wiem i to, że od 1939 roku nie pozwala ksiądz dzwonić we wszystkie dzwony. Polski, patriotyczny gest, polska żałoba, że my panujemy…

Dalszą rozmowę zagłuszył dźwięk dzwonów. pierwszy odezwał się mały dzwon „Władysław”, po nim „Augustyn”, a po chwili zagrzmiał całą siłą mniowski „Sigismundus” – „Stanisław”! Biskup i Męczennik! I szła ta triumfalna pieśń dzwonów na wsie, na parafie, na lasy mniowskie, pogłodowskie, kołomańskie, serbinowskie, krasnowskie. Odbijała się potężnym echem o pagórki kopalni, o pogłodowskie i kamienickie górki, o Wzgórza Koneckie! To nie był zwykły dźwięk dzwonu – to była bojowa pieśń zwycięstwa! Biblijna „pieśń nad pieśniami”.

Z krzykiem i płaczem biegli ludzie do kościoła. Niektórzy przyklękiwali na cmentarzu kościelnym, inni całowali dzwonnicę; kobiety całowały świętą mniowską ziemię, po której chodziło się do kościoła, która od przeszło trzystu lat kryła prochy i kości zmarłych parafian: pradziadów, dziadów, dzieci. Deptały tę cmentarną ziemię stopy najeźdźców i zaborców: szwedzkich, moskiewskich, niemieckich, austriackich, rosyjskich. Ziemia na tym cmentarzu kościelnym była przesiąknięta łzami i cierpieniem. Już niedługo, bo za niepełne dwa lata przesiąknie krwią…

Ludzie tak byli zapatrzeni w rozkołysane dzwony, jakby chcieli wchłonąć w siebie i utrwalić póki życia, na wieki tę wydzwanianą pieśń dziękczynienia i zarazem zwycięstwa. Dusze przepełnione były goryczą, rozpacz opanowała serca, jednak gdzieś głęboko, na samym dnie duszy, tliła się iskierka nadziei…, że Polska zmartwychwstanie, że nowe dzwony rozdzwonią się pieśnią dziękczynną i będą dzwonić wiecznie – na chwałę Bogu i ku radości ludziom.

Młodzież cisnęła się do sznurów, aby choć przez chwilę móc podzwonić choćby tym najmniejszym, tym pracowitym, który wzywał na Anioł Pański. Dotykano sznurów, kamiennej dzwonnicy, jakby się obawiano, że i dzwonnicę zburzyć może najeźdźca. A sznury ciągnęli dzwonnicy nad dzwonnikami: stary kościelny Adam Krakowiak i dwaj synowie Stanisław i Jędrek. Adam dzwonił „Stanisławem”, Jędrek „Władysławem”. Zdejmowanie dzwonów widziałem osobiście i do dziś zapamiętałem. Nawet podzwoniłem nieco wraz z Adamem Krakowiakiem „Stanisławem”.

Po kwadransie pod dzwonnice podeszło pięciu żandarmów i oficer. Ten. machając ręką, dawał znak dzwoniącym, że pora zaprzestać, że „genug!”. Jednak dzwoniący byli jak w ekstazie: nie widzieli ani świata, ani żandarmów, ani ludzi. Nie mogli oderwać zaciśniętych rąk od konopnych sznurów, które boleśnie wrzynały się w grzbiety, palce i nadgarstki. Oficer ruchem głowy nakazał żandarmom, aby siłą zmusili dzwoniących do puszczenia sznurów. Stach i Jędrek po kilku razach zadanych kolbami przez ramiona i plecy, straszeni bagnetami wypuścili sznury. Adam jako ostatni, dopiero po uderzeniu go kolbą w głowę wypuścił konopny sznur, zachwiał się i upadł pod dzwonnicą. Podbiegli synowie, pochwycili go pod ręce i słaniającego się wprowadzili do kościoła.I tak zadzwoniono na pierwsze w 1941 roku i zarazem ostatnie nabożeństwo Różańcowe. Był pierwszy dzień października.
Ręce drżały Romanowi Guzikowskiemu, gdy trzymając w obu rękach po kilka metalowych kluczy, po drewnianej drabinie wchodził na dzwonnicę, aby na rozkaz oficera wymontować dzwony. Z ogromnymi oporami i bez żadnej chęci zabierał się do zdejmowania dzwonów. Klucze wypadały mu z rąk, a zimny pot obficie zraszał łysinę i czoło. Żaden klucz nie pasował! Żaden nie chciał weprzeć się w sześciokątną nakrętkę, aby ją poruszyć, poluzować, mimo że pracę rozpoczynał od najmniejszego dzwonu.

Żandarmi prostackimi przekleństwami wyzywali Romana, pokrzykiwali, grozili lufami karabinów. Ten odwrócił się w stronę stojących pod dzwonnicą żandarmów i bezradnie rozłożył ręce, jakby chciał im powiedzieć: „Nie dam rady!”.
– Czy we wsi jest ślusarz? – zapytał żandarm mówiący po polsku. Tłum milczał złowrogo. ale po chwili jakiś wyrostek wyszedł z tłumu. Poprzez księże podwórze, drogą obok Rywańczakowych domów poprowadził żandarma pod dom ślusarza.
– Tu mieszka ślusarz! – powiedział wyrostek i uciekł w nieznane. Po piętnastu minutach stał na drabinie przystawionej do dzwonnicy Stefan Nocuń, nieciekawa postać Mniowa. Do nakrętki przyłożył francuski klucz, pokręcił nieco jego metalową rączką…

W ogromnej ciszy posłyszano złowrogi zgrzyt luzującej się nakrętki; po niej poszła druga, trzecia, czwarta… Po drugim kwadransie zszedł Nocuń z drabiny, odstawił ją, opierając niedbale o cmentarny mur. Gestem rąk odsunął na kilkumetrową odległość Niemców i ludzi, którzy szczelnie otaczali dzwonnicę. z uwagą manipulował sznurem przymocowanym do metalowej dźwigni dzwonu. Następnie mocniej pociągnął za sznur i uskoczył. Ze zgrzytem puściła ostatnia poluzowana nakrętka… i „Władysław” legł w piasku przed fundamentem dzwonnicy. Już na ziemi, jakby chciał pochwalić się sprawnością i precyzją swoich rąk – ślusarz odkręcił przymocowane do czapy dzwonu – serce. Chwycił je oburącz i bezceremonialnie rzucił nim o mur cmentarny.

Ktoś głośniej zapłakał, ktoś inny łkał i tłumił krzyk. Ludzie coraz śmielej podchodzili i całowali zwalony dzwon. Żandarmi oburącz trzymając karabiny, odpychali złowrogo nacierający tłum.
Za pół godziny Nocuń powalił na ziemię „Augustyna”. Gdy po następnej, wlokącej się w wieczność półgodzinie padł na ziemię i „Stanisław” – wybuchł zbiorowy płacz. Płakała ponad setka ludzi, a ze dwie setki: mężczyzn, kawalerów, młokosów i szczeniaków – zacisnęło pięści. I wydawało się wszystkim, że świat jest niesprawiedliwy, okrutny i bezlitosny, że okrutny i bezlitosny jest wróg! Wiedzieliśmy wszyscy, aż nadto dobrze, że temu wrogowi nie chodziło tylko o zdobycie kilkuset kilogramów dość cennego kruszcu, który mogliby i to w trójnasób zdobyć parafianie. W ciągu kilku godzin oddaliby swoje złote i srebrne, ślubne obrączki, pierścionki, mosiężne klamki, moździerze, srebrne, a może i złote monety… Tu chodziło o pohańbienie ujarzmionego narodu, odebranie mu nadziei, jawne sponiewieranie go i spoliczkowanie. Na razie to „Niemiec pluł nam w twarz!”

Następnego dnia dwie chłopskie podwody powiozły dzwony na stację kolejową w Zagnańsku. Na jednej furze jechał powiązany łańcuchami dzwon „Stanisław”, na drugiej – „Augustyn” i „Władysław”.
Piątego października 1941 roku wieziono na stację kolejową trzy dzwony zrabowane w kościele w Grzymałkowie. Prawie przez rok ofiarni grzymałkowscy parafianie, z inicjatywy ks. dziekana Kazimierza Borówki, w wielkim trudzie zbierali pieniądze. Ludwisarnia w Bielsku wykonała dzwony: równie jak mniowskie piękne, ale potężniejsze. Na niewysokiej drewnianej dzwonnicy, wybudowanej obok kościoła, zaledwie od 1937 roku wielbiły Pana i radowały serca parafian. Na furze ciągnionej przez parę doborowych, karych koni jako pierwszy jechał na śmierć ogromny półtonowy dzwon – „Michał”. Na następnych furach jechały dwa, równie wielkie i piękne dzwony. Na wysokości mniowskiego kościoła chłopi zatrzymali fury. Zbiegli się ludzie. Ze czcią całowali dzwony, pieścili je rękami, obejmowali ramionami: jakby pragnęli unieść je z fury… Był cichy płacz, był żal serdeczny. Tak żegna się najukochańszą żonę, matkę, ojca, brata, przyjaciela…

Podobny los spotkał wszystkie dzwony w kościołach katolickich w całym GG, może z wyjątkiem Krakowa, które Niemcy uważali za stare niemieckie miasto i gdzie od października 1939 r. „królował” generalny gubernator Hans Frank. Zabrano dzwony w Grzymałkowie, w Ćmińsku, w Krasnej, w Miedzierzy… Jak mi powiedział obecny proboszcz ks. kanonik Władysław Sarwa: Niemcy byli zmuszeni pozostawić na wieży największy dzwon. Bez uszkodzenia wieży, a może i części dachy nie można było go rozmontować, czego Niemcy przynajmniej w 1941 r. nie wiedzieli. Dlaczego ten dzwon tak nagle się powiększył i uodpornił na zdejmowanie, gdy na wieżę wciągano go dość gładko? – wiedzieli tylko ks. proboszcz Stanisław Szczepanik i parafianie! Niemcy, aby wygrać wojnę z bolszewickim komunizmem, a tymi słowami żonglowali ponad wszelką miarę, gdyż wydawało się im, że spełniają „misję” , „krucjatę” i wiele mówili jeszcze innych głupstw – zabrali dzwony prawie we wszystkich kościołach katolickich w Niemczech. Na froncie wschodnim na razie wygrywali, ale z Panem Bogiem – przegrali z kretesem!

Tadeusz Janduła

Zacytowałem fragmenty wspomnień dotyczące mniowskich dzwonów z trzytomowego dzieła Tadeusza Janduły Ocalić od zapomnienia, wydawnictwo Avant Garde, Końskie 1998.
Wszystkie rysunki, a jest ich w książce kilkaset; wykonał Marian Chochowski. To drugi z serii artykułów o dzwonach naszych kościołów (nie będę publikował artykułów o kurantach z płytki CD, odtwarzanych przy pomocy głośników). Kolejnym będzie o dzwonach kolegiaty koneckiej. I tu mam do czytelników parę pytań i apel:
– Poszukuję fotografii z poświęcenia i montażu koneckich dzwonów w 1947 roku.
– Poszukuję „cegiełek”, które były wydane z okazji zbierania ofiar na dzwony.
– Interesuje mnie informacja, gdzie była konecka, powiatowa składnica rabowanych dzwonów w czasie okupacji.
– Interesują mnie wspomnienia, fotografie dokumenty.