Polak, Węgier – dwa bratanki. Kornica k. Końskich – sierpień 1944

Kornica k. Końskich. Fot. KW.

Działo się to w lasach koneckich pod koniec lipca 1944 roku. Ofensywa sowiecka ruszyła na zachód. Na naszym terenie można było zauważyć wzmożone ruchy wermachtu. Było coraz gorzej. Niemcy oczyszczali zaplecze.

Kapitan „Kłos” wydał rozkaz przewiezienia tajnych akt, tyczących wielkiej koncentracji AK – z miasteczka do lasu, na miejsce postoju 3 pp. AK. W przededniu „Burzy” należało zabezpieczyć cenne archiwum. Szesnastoletnia łączniczka, śliczna „Basia”, przewoziła co ważniejsze akta na rowerze. Resztę zapakowano w skrzynie i załadowano na chłopską furmankę, która zajechała do zagrody zaufanego człowieka ze wsi Kornica. Akta „Basi” oraz skrzynie wniesiono do stodoły. Wkrótce zniknęły pod stertą siana. Ponosiliśmy odpowiedzialność za sprawne i bezpieczne przeprowadzenie koncentracji. Byliśmy dostatecznie świadomi ważności naszego zadania. Jutro powieziemy dokumenty dalej, w las. Wypróbowany człowiek, doskonale znający koneckie lasy, miał dostarczyć je na miejsce przeznaczenia.

Kornica k. Końskich. Znaleźć można jeszcze i takie klimaty. Fot. KW.
Kornica k. Końskich. Znaleźć można jeszcze i takie klimaty. Fot. KW.

Niespodziewanie zjawiła się we wsi brygada honwedów w hitlerowskiej służbie. Poszli po siano właśnie do naszej stodoły. Wkrótce potem paczki z tajnymi aktami znalazły się w ich rękach, a przerażona „Basia” i gospodarz – w pobliskim lesie, dokąd, zrozpaczeni, zbiegli. Skrzyń, na szczęście, nie odkryto.

Co z tego wyniknie?… – głowiliśmy się. – Jeśli szkopy poznają nasze kontaktowe punkty… strach pomyśleć! Łańcuch aresztowań… gestapo… tortury… Dywizja zostanie zniszczona bez walki. Ale kto mógł się spodziewać, że honwedzi właśnie do nas trafią? Oby tylko zdołano na czas ostrzec naszych, nim ich rozszyfrują.

W sztabie kapitana „Kłosa” zarządzono alarm. Pogotowie bojowe, narada… Pada propozycja: zaskoczenie, wypad i walka! Nonsens! – powiadają inni. – Stracimy ludzi, narobi się szumu, zdekonspirujemy się…

Może Madziarzy nie zorientują się, co im wpadło w ręce? Ale nasz honor! Jeśli będziemy bierni, to każdy będzie miał prawo napluć nam w twarz.
– Spokojnie, panowie – mówi kapitan „Kłos”. – Sytuacja jest poważna. Ale nie ma sytuacji bez wyjścia. Tylko że nie zawsze człowiek dorasta do zadań, jakie go czekają.
– Przecież to Węgrzy – pada jakiś głos – na pewno też dość mają Hitlera. Pertraktować! Pertraktować!

Przeważył rozsądek nad brawurą. Postanowiono nawiązać kontakt z Madziarami. Kto na ochotnika? Kto mówi po madziarsku lub po niemiecku? Z grupy występuje „Szczęsny”, meldując gotowość wykonania rozkazu. Dogada się z nimi po niemiecku, który zna lepiej niż ktokolwiek z nas…

Poszedł więc „Szczęsny” z Zosią – ,,Wrzosem” – szefem łączności. Jego mały blond wąsik był tego dnia jakoś bardzo nastroszony. Niebieskie oczy straciły blask. Nie było w nich filuternych błysków. Stały się ciemne i zawzięte. Naszym wysłannikom towarzyszyły serdeczne myśli wszystkich. Z niepokojem czekamy.

Kornica k. Końskich. Kamienny krzyż z 1900 r. Fot KW.
Kornica k. Końskich. Kamienny krzyż z 1900 r. Fot KW.

Mija jedna godzina… dwie… Napięcie powoli słabnie. Ogarnia nas znużenie, które zwycięża niecierpliwość. Co jakiś czas padają jeszcze słowa troski i niepokoju. „Pewnie go rąbną i nic z tego” – mówi któryś z żołnierzy. Mijają trzy godziny… cztery… Nagle ożywiamy się – za oknami słychać skrzypienie furmanki na wyboistej drodze. Chyba nasza, bo ją ubezpieczenie przepuściło.
Za chwilę wchodzą do izby uśmiechnięci – „Szczęsny” i „Wrzos”. Widać, że przyjęcie postawy zasadniczej sprawia im duże trudności. Zbyt miękkie mają nogi. Tylko ich wesołe spojrzenia zdradzają, że „dobra jest!”.

Nasi chłopcy ściskają ich i prześcigają się w zadawaniu pytań. Okazuje się, że tradycyjna polsko-węgierska przyjaźń została przypieczętowana tokajem czy też bimbrem i chłopcy zapili się dokumentnie.

Julian Aleksandrowicz, doktor „Twardy” (1908-1988), znany profesor medycyny, hematolog, etolog. Fot. internet.
Julian Aleksandrowicz,
doktor „Twardy” (1908-1988),
znany profesor medycyny,
hematolog, etolog. Fot. internet.

Sprawa nie była wcale taka prosta. Oddział honwedów przesłał bowiem nasze akta do dowódcy węgierskiej brygady. Jeden z madziarskich oficerów podjął się ułatwić naszym wysłannikom spotkanie z owym dowódcą. Po dłuższych pertraktacjach zwrócono nam wszystkie dokumenty z wyjątkiem jednego, o który prosił węgierski brygadier. Dał uroczyste słowo honoru, że pismo to nie dostanie się w ręce Niemców, lecz zostanie przez niego po wojnie złożone w muzeum w Budapeszcie jako dowód odwiecznej przyjaźni polsko-węgierskiej, która, nawet pomimo wrogich mundurów, jest zawsze żywa i niezawodna. W czasie spotkania uzgodniono współpracę między oddziałami węgierskimi i polskimi. Węgrzy ofiarowali nam amunicję i skórzane kurtki bez rękawów oraz koce, prosząc nas w zamian, aby nie atakować linii kolejowych strzeżonych przez ich oddziały. W wypadku natomiast, gdyby zaistniała konieczność starcia, ustalili z nami specjalną sygnalizację, mającą na celu wyłamanie się z okrążeń.

„Szczęsny”, jak i pozostali nasi posłowie, byli bohaterami tygodnia. Ppor. „Szczęsny” przebywał na terenie koneckim od roku 1943, gdzie ukrywał się przed prześladowaniami rasistowskimi. Tarnowski obywatel Artur Spindler znalazł cel życia w czynnej walce z hitlerowskim okupantem. W kilka dni po opisanych wydarzeniach dokonał rozpoznania trasy do Warszawy, którą oddział kapitana „Kłosa” miał pomaszerować wraz z innymi na odsiecz powstańcom.

Za znakomite wykonanie zadania został odznaczony Krzyżem Walecznych oraz mianowany oficerem czasu wojny. Teraz los zagnał go daleko, aż do Australii. Czy szum australijskich palm przypomni mu mowę dębów i buków w koneckich lasach?

Julian Aleksandrowicz
 Kartki z dziennika doktora Twardego, Kraków 2001

Treścią Kartek z dziennika doktora Twardego są przeżycia krakowskiego lekarza, który przetrwał lata hitlerowskiej okupacji w Polsce. Znajduje tu Czytelnik wspomnienia „niewolnika” krakowskiego getta i „wolnego człowieka” z lasu. [Od autora]

* * *

Książka była tematem kilku domowych, ożywionych dyskusji toczonych toczonych przez mojego ojca Jerzego i jego brata Gabrysia Woźniaka, podkomendnego kapitana „Kłosa” i zapewne uczestnika opisanych wydarzeń. Dopiero po wielu latach zdobyłem tą książkę i zagłębiłem się w gąszcz opisywanych zdarzeń…

KW