Gospodyni parterowego domku przy ul. Strażackiej w Końskich nie trzeba nakłaniać do refleksji nad przebytym życiem. Młodo wyszła za mąż za Jana Karola Janiszewskiego, młynarza z Małachowa. Zaraz po ślubie i na krótko przed wybuchem wojny zmarł jej dziadek. Na pogrzebie ojciec Wrotecki wypowiedział, zdawało się, banalną przestrogę, którą zapamiętała na całe życie. Ojciec powiedział wtedy, że dziadek osiągnął wiekuisty spoczynek, a pozostałych przy życiu mogą nawet lisy po lasach rozwłóczyć.
Kiedy Niemcy pobili Polaków, zaraz przyjechali do „małachowskiego” młyna po Janiszewskiego. Siedział w Końskich na „budowie” w obozie jenieckim ze dwa tygodnie. Wrócił na krótko i znowu został zabrany do obozu w Kielcach. Poszła piechotą do miasta, którego jeszcze nie znała i wykupiła męża. Pod koniec listopada został zwolniony.
Stawy w Małachowie stale napełniała woda z rzek Czarnej i Krasnej. Turbina napędzała dwie pary walców mącznych i kaszarnię. Młyn znany był ze sprawności technicznej i rzetelności obsługi, przez co ściągał klientów z rozległej okolicy, zwłaszcza na przedwiośniu. Tak też było i tej soboty, szóstego kwietnia 1940 r.
Młynarze zamierzali na prośbę kierownika Stanisława Młotkowskiego podgonić robotę. Przełożony od paru miesięcy był ojcem pierworodnego syna. W niedzielę, chciał urządzić ceremonię chrztu połączoną z przyjęciem gości. Żona kierownika przygotowała na tę okazję wiktuały dobierając zestaw biesiadnych dań.
W sobotę przed południem od Poborzy podeszła do młyna grupka mężczyzn w polskich mundurach. Przeszli mostek na kanale, dopiero przy upuście zostali znienacka ostrzelani od strony lasu. Przebiegli świeżo obsiane pole, przeskoczyli rzekę i zniknęli w zakrzaczeniach za łąkami. Niemcy zorganizowali za nimi pościg.
Strzelanina przeraziła młynarzy i ich rodziny. Dyskretnie obserwowano pole chcąc pojąć co zaszło w pobliżu. Wkrótce do młyna przybyli żandarmi. Nakazali zastawić wodę, zatrzymać transmisyjne napędy i przerwać zajęcia. Pod wartą zatrzymano Stanisława Kałużyńskiego I Karola Janiszewskiego, kierownika Młotkowskiego i wozaka Mariana Wroteckiego. Franciszkowi Klechowi polecono wszystko pozamykać i oddać klucze. Przy okazji obeszli sąsiednie zagrody w Nadrzekach. U Miernikowej mieszkał obcy fotograf wędrowny Józef Piotrowicz. Został dołączony do starego Władysława Wąsika z synem Bolesławem i tak wszystkich ośmiu popędzono przez most na północny brzeg rzeki Czarnej. Zatrzymani na wypiętrzonej skarpie porosłej borem, stanęli stłoczeni tworząc krąg, twarzami zwróceni do siebie.
Grupa zatrzymanych powiększała się o nowych aresztantów. Doprowadzono robotnika leśnego Józefa Łyczka z Izabelowa, po nim jeszcze drwali Władysława Wierzbickiego i Lucjana Stąporka z Wąsoszy. Pod wieczór dołączono Władysława Panka z Sielpi Małej i trzeciego z rodziny Wąsików. Był nim syn Janek powracający rowerem z pracy w koneckiej odlewni do domu w Poborzy. Najżałośniej pośród mężczyzn wyglądał piętnastoletni Lutek Stąporek. Gdyby ich szeregowano według wieku, Lutek byłby na końcu, czyli trzynasty. Łudzono się, że najpierw zwolnią, tego piętnastolatka, potem kolejno rozpuszczać będą starszych, bo są przecież bez winy.
Nocą kostnieli od przerażającego chłodu. Wartownicy pozwolili rozpalić ognisko. Na tle płomieni udawało się kobietom rozpoznawać chłopów trzymanych w lesie. Jeszcze wieczorem Janiszewska zamierzała podejść do ojca Wroteckiego, wuja Klecha i męża. Została ostrzelana i pozostałym odeszła ochota zbliżania się do Niemców.
W niedzielę o poranku Zofia Janiszewska postanowiła nakarmić aresztowanych chłopów. W jedną rękę ujęła wiaderko z mleczną kawą, w drugiej trzymała koszyk wypełniony prowiantem. Zabrała jeszcze maleńkie dziecko i ze wszystkim poszła pod lufy niemieckich karabinów. Żandarmi najpierw sygnałami, potem krzykiem nakłaniali kobietę do zawrócenia z obranej drogi. Kobiecy tupet onieśmielił strażników. Dopuścili młynarkę na skarpę do aresztantów. W zgrabiałe z zimna ręce wtykała chłopom kubki ciepłej kawy, rozdawała kromki chleba.
W niedzielne południe chłopi zniknęli ze skarpy. Kobiety pozostały w przekonaniu, że będą odwiezieni do Skarżyska. Janiszewska obrządzała inwentarz w oborze. Na odgłos serii wystrzałów z broni maszynowej wypuściła skopek z mlekiem na ściółkę.
– To już po naszych chłopach!
W tym samym czasie parę kilometrów na wschód od Mała chowa, trzech chłopów wra cało z nabożeństwa do Błotnicy. Nawet ich nie zatrzymywano, zo stali rozstrzelani na poboczu ścieżki polnej. Jeszcze teraz na wspomnienie tego bestialstwa ludzie stawiają tylko wiele py tań bez odpowiedzi. Czy trzy nastoletni Edek Ziętek mógł być groźnym wrogiem Rzeszy? Albo nieco starsi: Edward Młynarczyk i Henryk Sroka? Dlaczego pozbawiono ich prawa do życia? Uwierzycie, że Niemcy niewinne dzieci bez powodu zabijali?
W poniedziałek kobiety z Małachowa pobiegły do koneckiego starostwa pytać o losy ojców, mężów i synów. Zaskoczony taką nowiną kireishauptmann telefonował do Skarżyska. Nie było tam w areszcie chłopów z Małachowa. Pobiegły jeszcze do leśniczego Szybalskiego i do urzędu gminy w Pomykowie. Leśniczy też nic nie wiedział, sam był przerażony i bezradny. Zrezygnowane kobiety powracały do domów, ale przy swojej wsi spotkały w lesie chłopca, który zdołał odnaleźć zamaskowaną skrytkę ze zwłokami. Pośród innych rozpoznał martwego ojca Wąsika i dwóch braci. Leżeli w przydrożnym rowie pod cienką warstwą mchu, darni i gałęzi, wydani lisom na żer.
Leśniczy Szybalski przysłał do Małachowa stolarzy, którzy wystrugali trzynaście trumien. Konecki starosta przestrzegał, aby pudła były surowe z drzazgami, bez znaków kultowych. Kiedyś takie trumny sporządzono dla przestępców i niewiernych. Janiszewska grzebała męża w Końskich, ojca Wroteckiego i wuja Klecha w Miedzierzy. Młynarza Kałużyńskiego rodzina zabrała do Gowarczowa. Młody Stąporek z Wierzbickim spoczęli w Czarnej. Do tej pory nie wiadomo skąd pochodził obcy fotograf Piotrowicz. Ludzie pochowali go przy innych pomordowanych na cmentarzu w Miedzierzy.
Zofia Janiszewska owdowiała w dwudziestym roku życia. Nie chciała dłużej mieszkać przy młynie. Później została Rutkowską i trzydzieści lat przestała za deskami ulicznego straganu owocowo-warzywnego, zarabiając na życie i utrzymanie.
Już kilka lat Zofia Rutkowska nie odwiedzała miejsca tragedii rodzinnej i niedoszłej własnej. Obawia się przysporzenia sobie smutku. Może ją przygnębić pustka wokół dawnych stawów „małachowskich”. Ale tej wiosny postąpi inaczej. Pojedzie do siostry Marty Kosowej w Janowie. Obie przejdą wzdłuż rzeki do pamiętnych mokradeł. Gdyby zachwiało się serce, to Marta pomoże, zawiadomi…