Końskie, obóz jeniecki na Nowej Budowie. Wrzesień–listopad 1939. Relacje

Prawdopodobny teren obozu jenieckiego „na Budowie” - wrzesień 1939. Fotografia odnalazłem w zakupionym pakiecie fotografii wykonanych przez żołnierza niemieckiego w okolicach Końskich. Fotografia w zbiorach KW.
Prawdopodobny teren obozu jenieckiego „na Budowie” – wrzesień 1939. 
Fotografia odnalazłem w zakupionym pakiecie fotografii wykonanych 
przez żołnierza niemieckiego w okolicach Końskich. Fotografia w zbiorach KW.

Postanowiłem zebrać informacje na temat przejściowego obozu jenieckiego na tak zwanej Nowej Budowie (nazwa ta już nie jest używana) w Końskich. Większości konecczanom znana jest, chociażby pobieżnie, informacja o obozie jenieckim dla żołnierzy radzieckich. O obozie jenieckim dla żołnierzy polskich wiadomo jest niewiele.

Pracowałem w fabryce KOWENT ponad trzydzieści lat, nic nie wiedząc o wojennej historii starej hali KOWENT, terenu „złomu” i budynku magazynu zbożowego (wszystkie te zakłady już nie istnieją).

KW

Relacja I

Późnym wieczorem 7 września weszły do Końskich niemieckie patrole rozpoznawcze 1 DLekkiej. Jej przemarsz przez miasto rozpoczął się 8 września przed świtem. „O szarówce” – jak relacjonowały osoby z personelu szpitala powiatowego, które na hałas przejeżdżających czołgów wyjrzały przez okna z nadzieją, że to nasze. Były to czołgi 1 DLekkiej. Jej kolumna główna pojechała przez Gowarczów do skrzyżowania szos na północ od miejscowości Rozwady, skąd skierowała się na Radom. Około południa 8 września weszły do Końskich oddziały niemieckiej piechoty, a po południu dojechał sztab 10 Armii (dca gen. Walther v. Reichenau, szef sztabu gen. Friedrich v. Paulus) i zakwaterował się w pałacu Tarnowskich. Nie na długo: około 10-11 września przeniósł się dalej na wschód, a jego miejsce zajął sztab Armeegruppe Sud (Grupa Armii Południe) gen. Gerda von Rundstedta. Chwilowym i też nieproszonym gościem był w Końskich kanclerz i wódz III Rzeszy Adolf Hitler, lustrujący postępy niemieckiej napaści na Polskę.

Tuż za czołowymi pododdziałami Wehrmachtu pojawiły się w Końskich liczne formacje tyłowe i policyjne, wśród nich Feldgendarmerie (kwatery przy ul. Łaziennej), ekspozytura Einsatzgruppe II der Sicherheitsdienst i Geheime Feldpolizei (kwatery w ówczesnej szkole powszechnej nr 1 przy ul. Warszawskiej), oraz niewielka początkowo obsada posterunku policji porządkowej – Landespolizei, której szefował Oberleutnant Kriegsbaum. Policja ta, nazywana przez cały okres wojny „żandarmerią”, ulokowała się w najwyższym w mieście budynku przy ul. 3 Maja 60, którego właścicielem był żydowski kupiec Edelist. Na skraju miasta przy ul. Warszawskiej, na tzw. Nowej Budowie, rozkwaterował się dość liczny oddział hamburskiego SA, funkcjonujący w charakterze Hilfspolizei i zatrudniony jako straż obozu „na Budowie”.

Wkrótce następowały wydarzenia przypominające w sposób dramatyczny, że wojna trwa nadal. Jadący 10/11 IX samochodem z Końskich na Drzewicę generał major Fritz v. Roettig, SS-Oberfuehrer i generalny inspektor żandarmerii na Śląsku, wyprzedził eskortę i w rejonie Kraszkowa wjechał na placówkę kpr. pchor. Władysława Dowgierda z 1 komp. 77 pp, który w składzie zgrupowania podpułkownika dypl. Jana Kruka-Śmigli z rozbitej pod Piotrkowem 19 DP, przechodził na tyłach nieprzyjaciela w kierunku Wisły. Samochód Roettiga został trafiony celnym strzałem z karabinu ppanc. i zapalony wiązką granatów. Generał, jego adiutant i kierowca zostali zabici. W zastawioną w tym miejscu zasadzkę wpadła generalska eskorta i też poniosła straty. Zginął także dowódca polskiej placówki, pchor. Dowgierd. Po powrocie reszty eskorty do Końskich, Niemców ogarnęło podniecenie: „Freischuetzen” w okolicy!. Ortskommandantura zarządziła wyłapanie w mieście wszystkich dorosłych mężczyzn i osadzenie ich pod strażą Hilfspolizei za drutami „starej Budowy”. Jedenastego września przywieziono do koszar Hilfspolizei na Budowie dwa spalone trupy: generała i jego adiutanta. Sprowadzono dla nich dwie trumny, lecz wykorzystano tylko jedną, w której wywieziono zwłoki generała Roettiga do Rzeszy. Czterech zabitych żołnierzy umieszczono na pewien czas w kościele, gdzie odwiedzali ich liczni koledzy. Niebawem wśród niemieckiej załogi Końskich rozniosła się pogłoska, że ciała zostały sprofanowane. W celu zbadania okoliczności tej „zbrodni” powołano specjalną „Mordkommission”, która obaliła zarzut, stwierdziwszy, że po pierwsze: zarówno generał jak członkowie jego eskorty polegli w walce z regularnymi polskimi oddziałami, a po drugie, że nie zostali po śmierci okaleczeni. Dowództwo 10 Armii wydało na tej podstawie najsurowszy zakaz stosowania przewidzianego w takich razach odwetu. Mimo to w obozie na Budowie wybrano i rozstrzelano 20 cywilów i jeńców, przebranych w ubrania cywilne, którzy mieli na sobie skrwawioną odzież, lub posiadali niemieckie pieniądze. Jak głosi raport Einsatzkommando II: „z tego powodu zostali uznani za sprawców masakry niemieckich żołnierzy i rozstrzelani”. Znaleziono więc winnych masakry, której nie było co urzędowo stwierdzono. Również ze szpitala powiatowego Niemcy wywieźli wówczas w nieznanym kierunku pewną liczbę rannych żołnierzy. Można domniemywać, że ich także rozstrzelano.

Okupacyjny zarząd na zajętych przez Wehrmacht obszarach Polski, regulowany przez dekrety Hitlera z 8 i 25 IX 1939 roku, sprawował początkowo naczelny dowódca wojsk lądowych gen. Walther v. Brauchitsch i podlegli mu dowódcy pięciu armii. W dniu 3.09.39 władza okupacyjna przeszła w ręce administracji wojskowej, na której czele stanął gen. Gerd v. Rundstedt, jako naczelny dowódca „Wschód” z siedzibą w Spale. Częścią składową administracji wojskowej były powołane do spraw cywilnych urzędy „szefów administracji” z Hansem Frankiem, jako „naczelnym szefem administracji”. W tym czasie dowództwo „Wschód” zaczęło już sporządzać remanent kampanii w Polsce. Likwidowano przejściowe obozy jeńców (w tym i ten „na Budowie”) i przewożono ich do stalagów i oflagów w Rzeszy.

Jan Zbigniew Wroniszewski

Relacja II

W obozie jeńców na Budowie, który utworzyli Niemcy po wkroczeniu do Końskich szybko zapanował głód i choroby. Samorzutnie powstały komitety pomocy. Pod szyldem Czerwonego Krzyża przynoszono do obozu wiadra z zupami, leki, dzież, bieliznę osobistą. Z moich najbliższych uczestniczyły w tej akcji starsze siostry Alina i Barbara, Dzidka Lutowska, oraz panie: Irena Kuletówna i Jadwiga Zamłyńska. Jak pamiętam, udało się wydostać z obozu dra Pajewskiego, pana Kazimierza Linke z Poznania i podchorążego Jerzego Kwaśniewskiego ze Lwowa.

Zbigniew Jakubowski

Las „zabliźnił rany” po kamieniołomie w okolicach Rogowa. Pozostał sztuczny wąwóz (prawie 10 metrów wysoki). Foto. KW.
Las „zabliźnił rany” po kamieniołomie w okolicach Rogowa. 
Pozostał sztuczny wąwóz (prawie 10 metrów wysoki). Foto. KW.

Relacja III

Nadchodził wieczór. Zbliżaliśmy się już do Rogowa myśląc już o domu i o tym, w jakim stanie go zastaniemy. Jednak ani ojcu ani mnie nie było dane dotrzeć tam i tego wieczoru i w dniach najbliższych. Idąc pod stromą górkę, nie mogliśmy dostrzec niespodzianki, jaką nam i wszystkim powracającym do Końskich ze wschodu przygotowano. Za szczytem wzniesienia, obok starego kamieniołomu czyhała na nas zasadzka: na szosie piesze posterunki feldżandarmerii wzmocnione przez motocyklistów z karabinami maszynowymi. W otoczonym posterunkami kamieniołomie siedziały już ze dwie setki mężczyzn. Tam też Niemcy wpychał nowoprzybyłych, oddzielając ich od kobiet i dzieci, których puszczali do miasta poganiając „Los, los, weitergehen!” Nie zdążyliśmy się nawet pożegnać z mamą Kaziem i Bartkiem, a już siedzieliśmy razem i innymi na dnie wyrobiska.

Niemców było wokół nas kilkudziesięciu. Jeden z nich podszedł do mnie i zainteresował się butami, które miałem przewieszone przez ramię. Oglądał je z zainteresowaniem i podał drugiemu, który do niego podszedł i też się moimi butami zainteresował. Po chwili otoczyła mnie gromada żołnierzy. Podawali sobie buty z rąk do rąk i w pewnej chwili zorientowałem się, że buty gdzieś znikły, a otaczająca mnie gromadka Niemców zaczyna rzednąć. – Meine Stiefeln, wo sind meine Stiefeln? – zacząłem się dopytywać tych, których miałem jeszcze w zasięgu. Wówczas jeden z nich podszedł do mnie i nie podnosząc głosu powiedział znacząco: – Seinich frech, Mensch! Undhalfs Maul, sonst… Nie bądź bezczelny chłopie! Gęba na kłódkę, bo… i nie dokończył, lecz spojrzał na mnie znacząco. Pojąłem wreszcie, że butów już nie odzyskam, a mogę dodatkowo napytać się nie lada kłopotów. Czułem się głupio. Gdyby odebrali mi te buty siłą, pod groźbą pistoletu, to bym zrozumiał: łup wojenny, rzecz praktykowana od stuleci. Ale żeby żołnierze Wehrmachtu kradli, jak nędzne złodziejaszki w tłoku? – to mi się nie mieściło w głowie…

Kiedy w kamieniołomie zebrała się dostateczna – zdaniem naszych wartowników, liczba zatrzymanych, sformowano kolumnę, otoczono ją konwojentami po bokach, a motocyklami z bronią maszynową na przyczepach od przodu i z tyłu i popędzono w stronę miasta. Niektórzy byli wystraszeni i pełni najgorszych obaw. Inni rozumowali przytomnie, że jeśli nas prowadzą w stronę miasta, to chyba nie na rozstrzelanie, bo takie rzeczy robi się na uboczu. W cichych zdaniach, które mimo zakazów konwoju w szeregach wymieniano, zaczęło się rodzić przekonanie, że zostaniemy internowani. Ale gdzie? Może na Baryczy? Lecz gdyśmy wyszli na Warszawską i minęli szpital, ukazał się nam teren „Budowy” otoczony posterunkami i zapełniony cywilami i wojskowymi. A więc tu.

Wpędzono nas za bramę Budowy i zostawiono na placu. Gromady mężczyzn-cywilów i żołnierzy, siedziały na wypalonej trawie albo łaziły to tu, to tam, szukając znajomych. Najliczniejsi byli w tym tłumie Żydzi, którzy nie uciekali daleko, byli więc pod ręką. Usiedliśmy z ojcem na ziemi i odpoczywaliśmy po trudach długiego marszu, czekając, co będzie dalej. Miałem w butelce resztkę wody. Wypiliśmy ją, dzieląc się sprawiedliwie. Skąpe pożywienie, któreśmy wzięli ze sobą z Jankowie, skończyło się już w Ruskim Brodzie.

Po zmroku zapędzono nas do pustej hali Budowy, zamknięto za nami ogromne, żelazne wrota i tak nas pozostawiono. Było ciasno i miejsce trafiło nam się fatalne: w poprzek szyn bocznicy kolejowej, biegnącej przez środek hali. Noc przecierpieliśmy z trudem, słuchając stękania śpiących, cichych rozmów tych towarzyszy niedoli, którzy nie mogli zasnąć, oraz okrzyków i wystrzałów, dobiegających z linii posterunków.

Skoro świt za żelaznymi wrotami hali zaczął się rumor i krzyki. Wrota otwarły się na oścież i ujrzeliśmy w nich zgraję wachmanów. Była to policja pomocnicza, złożona z SA-manów z Hamburga, najrozmaitsze ludzkie wyskrobki w średnim lub powyżej średniego wieku, miejskie lumpy z nizin społecznych. Mieli jednak mundury, opaski na ramieniu z napisem „Hilfspolizei”, pistolety, pałki i władzę. A ponieważ trwała wojna, była to władza życia i śmierci. Zaczęli wrzeszczeć od wejścia: „Polen – rrrraus!!!” Któryś nawet przetłumaczył: „Poloki – wyłazić!” No i wyszliśmy, dość nawet pośpiesznie. Po naszym wyjściu, uzbrojona hałastra ustawiła się przy wyjściu szpalerem, wołając: „Undjetzt die Juden!” Żydzi stojący blisko wyjścia, widząc, co ich czeka, ociągali się, lecz tylne szeregi zaczęły wykonywać rozkaz i poszły do przodu, wypychając stojących bliżej wrót. I zaczęło się. Wachmani „pałowali” z góry, od czasu do czasu pomagając sobie kopniakami. Nim jednak połowa Żydów zdążyła wydostać się z hali, oprawcy zasapali się, bo doprawdy – nie były to osiłki. Zatrzymali wówczas ruch i dowódca – takim nam się wydawał, zaczął do Polaków przemawiać, że oto mają przed sobą zakałę ludzkości: verfluchte Juden, którzy przez całe wieki tuczyli się na Polakach, podobnie zresztą, jak i na Niemcach. To oni wywołali tę wojnę, z powodu której Polacy muszą teraz przebywać za drutami, to oni popchnęli do niej Polskę, bo gdyby nie Jude Beck i inni Żydzi, od których w polskim państwowym kierownictwie się roiło, to Polacy z pewnością by docenili wielkoduszną ofertę Fuehrera i oddając narodowi niemieckiemu bez wojny to, co mu się słusznie należało, pozyskaliby sobie dozgonną wdzięczność narodu niemieckiego. Teraz Polacy mogą choć trochę odegrać się na swoich pasożytach. Oni – Niemcy dali przed chwilą przykład, jak to się robi. – Also, zum Sport! Żydzi sflaczeli od nieróbstwa i trzeba im dodać wigoru! Skończyło się ich lekkie życie. Kommt Juden, kommt! Polacy nie kwapili się do udzielania wachmanom pomocy w ich „igraszkach” z Żydami i musieli radzić sobie sami, choć już bez poprzedniej energii. Były to rzeczywiście igraszki w porównaniu z tym, co miało nadejść w swoim czasie. Przez cały dzień koczowaliśmy pod gołym niebem na placu „Budowy”. Ojciec znalazł sobie grupkę znajomków, a ja kolegów. Najpierw spotkałem kulejącego Ryśka Korzeniowskiego (postrzelił go w udo Romek Farański, gdy majstrowali obaj przy pistolecie profesora Smolnickiego).

Ryśka zabrano do obozu razem z sąsiadem, Maćkiem Sielskim. Było nas już trzech z naszej „budy”. Maciek wydawał mi się w szkole trochę ponury, lecz tu okazał się całkiem „równym” kolegą. Wkrótce dołączyli do nas dwaj oficerowie, będący już w ubraniach cywilnych. Jednym był podporucznik rezerwy Bolesław Barański (późniejszy „Serwo”), drugim podporucznik Henryk Gruszczyński („Blady”). Przez kilka godzin koczował z naszą grupą profesor Stanisław Smolnicki nasz gimnazjalny fizyk, szybko jednak wydostał się na wolność, podając się za Ukraińca.

Zasiadaliśmy więc całą piątką na nędznych resztkach trawy i staraliśmy się ten dzień przetrwać nie gorzej jak poprzedni. Mimo różnicy wieku tworzyliśmy grupę, która potrafiła pożytecznie wypełnić nadmiar wolnego czasu. Rozmawiając o perspektywach kampanii wojennej doszliśmy do wniosku, że sytuacja naszych wojsk jest krytyczna, mimo że opór na wschodzie może jeszcze trwać. Jak długo? To zależy od pomocy, jaką dostaniemy od sojuszników. Czy może też od Sowietów? Wyraziłem opinię, że po naszej stronie powinna wystąpić Rumunia. Lecz oficerowie mnie wyśmiali: Rumunia? Czym ona ma wojować? Byłem zgnębiony. – To po jaką cholerę zawieraliśmy z nimi sojusz? Czy nie lepiej było trzymać się razem z Czechami i wspólnie oprzeć się Hitlerowi jesienią 1938 roku? Lecz w tym momencie przypomniałem sobie, że i ja mam wobec braci Czechów nieczyste sumienie z powodu „Korpusu Zaolziańskiego”, do którego zapisałem się jesienią 1938 roku z chłopakami z naszej I klasy licealnej.

Zastawiamy się, jak długo Niemcy mogą pociągnąć tę wojnę. Bo przecież jak wiemy z naszych gazet, z żywnością u nich niewesoło i w ogóle cierpią na braki surowcowe. Na przykład benzynę muszą produkować z węgla. I dochodzimy do wniosku, że Hitler powojuje pół roku, najwyżej trzy kwartały. Może zdąży w tym czasie złamać opór naszych wojsk i zająć cały kraj, lecz na tym koniec. Na zachodzie połamie sobie zęby, a od sił okupacyjnych wyzwolimy się sami. Weźmiemy rewanż za zdradziecką napaść. A perspektywy powstańcze są niezłe: jakiś milion albo więcej wyszkolonych żołnierzy – resztę zagarną Niemcy do niewoli – no i musi być sporo broni zakopanej po lasach. Te rozważania podnosiły nas na duchu i otwierały jakąś myślową perspektywę. Tkwiąc jeszcze bezczynnie za drutami obozu, zaczęliśmy widzieć dla siebie jakieś zadania na czas, gdy nadejdą bardziej sprzyjające okoliczności. I mieliśmy mocną nadzieję, że takie okoliczności nadejdą.
Pogoda utrzymywała się nadal tak samo dobra. Piekielnie dobra dla niemieckich samolotów, czołgów i wszelkich pojazdów mechanicznych, stanowiących podstawę sukcesu Wehrmachtu.

Niektórzy strażnicy zakończywszy służbę, szwendali się po obozie. Nie stali się jeszcze Uenbermenschami. Smakowali dopiero słodycz triumfu. Pewnego razu zagadał do mnie jeden z wachmanów, mający już dobrze po czterdziestce. Zwierzył się, że osobiście lubi Polaków, i dobrze ich wspomina z lat, pierwszej wojny i ceni ich jako dobrych żołnierzy. Szkoda, że w tej wojnie musimy walczyć po przeciwnej stronie!

Drugi, który podszedł do naszej grupki, był odmiennego gatunku: podpity na ponuro, oczy miał złe. On też chciał się osobiście przekonać, jacyż to są ci Polacy, których mu jego propaganda przedstawiała jako butnych, ciemnych i upartych nierobów, wrogich wszystkiemu, co niemieckie. Długo przypatrywał się nam z boku, nie podchodząc bliżej. Nasz inteligencki wygląd i spokojne zachowanie prowokowało go jednak do dania nam nauczki. Podszedł blisko i zaczął nam serwować jakieś popłuczyny po narodowosocjalistycznej teorii rasowej. – Czy wiecie, czemu tu siedzicie? – zaczął. – Dieses Lagerist eine Rassenschule. Ten tu obóz jest szkołą ras. Macie tu zrozumieć różnicę między rasami, pochodzącą od samej natury, czyli od Pana Boga. Tutaj poznacie, kim jest i ma być Niemiec, kim Polak, a kim Żyd. Trzeba wam wiedzieć, że są rasy szlachetne – die Arier, also die Deutschen, poślednie – jak wy, Polacy i całkiem podłe – so wie die Juden. Rasy wyższe mają rzecz jasna rządzić rasami niższymi. I po to wy tu jesteście, żebyśmy mogli wam wbić do łbów tę prawdę. Jedem das Seine – każdemu to, co mieć powinien!

Nie zareagowaliśmy na tę przemowę. Wachman czekał przez jakiś czas na odpowiedź, a nie usłyszawszy jej, odszedł bardziej jeszcze ponury i zły.

Obóz nie był przystosowany do przetrzymywania tysięcy internowanych. To, że nie doszło w nim do skrajnego głodu czy wybuchu epidemii, należy zawdzięczać naszym koneckim i okolicznym matkom i siostrom, znajomym i nieznajomym, które potrafiły jakoś obejść, podejść czy przebłagać wachmanów i podawały nam przez druty, lub przynosiły do obozu pożywienie: gotowane czy „suche”, bardziej lub mniej smaczne, lecz ratujące przed głodem.

Po paru dniach zaczął się w obozie ruch: jednych zwalniano, innych przywożono. Zwalniano Niemów, prawdziwych lub koniunkturalnych, Ukraińców, Rosjan oraz Polaków, niezbędnych do normalizacji życia w mieście. Tak wydostał się z obozu mój ojciec. Wreszcie – po kilku dniach, pojawił się w obozie sam komendant, starszy major Wehrmachtu z monoklem w oku i oznajmił przez tłumacza, że chłopcy do lat szesnastu i mężczyźni po sześćdziesiątce mają się ustawić do zwolnienia. Gdyby jednak ktoś, nie spełniający tych warunków, próbował wydostać się z obozu, zostanie zastrzelony. Nasza trójka: Maciek Sielski, Rysiek Korzeniowski i ja przekroczyła dolny pułap wieku i nie byliśmy pewni, co mamy robić. Na szczęście Barański i Gruszczyński uznali, że wyglądamy – jak na swój wiek, dosyć „smarkaczowato”, a do metryk nie będą nam zaglądali, bo ich nikt przy sobie nie nosi. Stanęliśmy po prostu na zbiórce do zwolnienia i bez trudności wypuszczono nas za bramę Budowy.

Jan Zbigniew Wroniszewski

Końskie, stara hala fabryki KOWENT - widok od strony wschodniej. Na terenie tzw. „Budowy” (teren zajmowany przez nieistniejące obecnie fabrykę KOWENT, Zakłady Zbożowe i Zakład Przerobu Złomu) utworzony został obóz jeniecki (komendantura OFK 547).  Fotografia w zbiorach KW.
Końskie, stara hala fabryki KOWENT – widok od strony wschodniej. 
Na terenie tzw. „Budowy” (teren zajmowany przez nieistniejące obecnie fabrykę KOWENT, Zakłady Zbożowe i Zakład Przerobu Złomu) utworzony został obóz jeniecki (komendantura OFK 547). Fotografia w zbiorach KW.

Relacja  IV

W Końskich na terenie tzw. „Budowy” (teren zajmowany obecnie przez KOWENT, Zakłady Zbożowe i Zakład Przerobu Złomu) utworzony został przez nich, przy pomocy batalionów asystencyjnych, komendantur polowych i batalionów strzelców krajowych (Landes Schutzenbatallion) – jednostek tyłowych Wehrmachtu, obóz jeniecki OFK 547 [OFK 547 to nie oznaczenie obozu, a jedynie komendantury (Oberfeldkommandantur 547) nim zarządzającej] przewidziany na 12.000 osób. Obóz utworzono około 12 września i początkowo zapełniono go Polakami i Żydami w liczbie ponad 5.000 osób schwytanych w dniach 12-14 września w Końskich i okolicznych wsiach (Kornica, Dyszów, Rogów). Większość jeńców przebywała pod gołym niebem na ogrodzonym placu. Początkowo zabroniono kontaktów z rodzinami podającymi żywność, następnie zakaz ten złagodzono. Aresztowani przetrzymywani byli przez kilka dni i zwalniano ich sukcesywnie w związku z przybyciem jeńców wojennych. W obozie w porozumieniu z miejscową komendanturą i komendantem obozu przesłuchiwano jeńców. Następnie rozstrzelano 20 osób: Żydów, Polaków i żołnierzy w cywilu, którzy mieli na sobie zakrwawioną bieliznę i posiadali niemieckie pieniądze. Wyrok wykonano 14 września 1939 r. Po przeciwnej stronie szosy (obecny teren szkoły zawodowej) utworzono koszary wojskowe. Jeńcy wojenni przebywali w obozie do listopada, sukcesywnie wywożono ich w głąb Niemiec.

Jan Garbacz

Korzystałem z materiałów zawartych w książkach:

  1. Bogumił Kacperski, Jan Zbigniew Wroniszewski, Końskie i powiat konecki 1939-1945. Część pierwsza. Mieszkańcy Końskich w Kampanii Wrześniowej, Końskie 2004.
  2. Jan Garbacz, Zeszyty Historyczne. Dni września na Ziemi Koneckiej, Końskie 1994.