Na morzywolskiej „Górce” świąteczne drzewko pojawiło się dopiero na początku drugiej dekady XX wieku. W kozienickim domu choinki nie było, bo prababcia Maria uważała ją za kaprys mody, a do żadnych kaprysów nigdy i w niczym się nie stosowała. Na Morzywole święta rozpoczynały się właściwie już na początku grudnia, a Wigilia, zwana tam Postnikiem, była jedynie ich apogeum.
Najpierw było świniobicie i wszystkie, związane z tym ważnym w gospodarstwie wydarzeniem, prace: gotowanie, wędzenie, przygotowywanie zwojów kiełbas, napychanie kaszą kiszek, topienie tłustości. Potem przychodziło sprzątanie obejścia i domu, a wreszcie – przyrządzanie świątecznych potraw.
W grudniu, choć dzień wstawał późno, życie na „Górce” rozpoczynało się bardzo wcześnie. Nie tylko dlatego, że przed świętami było szczególnie dużo roboty; wierzono, że kto w tym czasie zrywa się dzielnie z łóżka, nie będzie śpiochem i przez resztę roku. Natomiast przed samą Wigilią dziewczęta pracowicie i chętnie tarły mak; miało to bowiem zapewnić im szczęśliwe zamążpójście. Tak się złożyło, że w 1910 roku dwie młodsze Partykówny zachorowały i przed świętami leżały w łóżkach. Helena sama więc ucierała cały potrzebny na wieczerzę wigilijną mak. No i rzeczywiście – wróżba sprawdziła się; w następnym roku stanęła przed ołtarzem.
Przez cały dzień Wigilii pradziadek Wojciech ze zdwojoną uwagą pilnował swego obejścia, zachodząc jednocześnie i częściej niż zwykle do gospodarstw swych sąsiadów. Wszyscy mężczyźni próbowali wynieść ukradkiem cokolwiek z cudzego domu. „Pożyczony” w ten sposób przedmiot miał zapewnić pomyślność na cały nadchodzący rok. Podobno pradziadkowi udało się kiedyś wyprowadzić z jednej z morzywolskich stajni konia. Innego roku jemu natomiast zabrano ze stodoły bryczkę. Zabraną rzecz właściciel musiał wykupić stawiając nowemu „właścicielowi” gorzałkę.
Na Morzywole zasiadano do wigilijnej kolacji wraz z pierwszą gwiazdą. Stół przykryty był białym, nakrochmalonym obrusem, pod nim leżała gruba warstwa siana, całość obwiązana była grubym powrósłem, aby chleb stołu się trzymał. W czterech rogach pokoju ustawiano snopy czterech zbóż: żyta, owsa, jęczmienia i prosa. Przed spożyciem Postnika pradziadek podchodził do każdego snopa i wyciągał zeń – na chybił trafił – jedną ze słomek. Potem oglądał kłos. Jeśli był pusty, źle to rokowało przyszłorocznym zbiorom; jeśli pełen ziarna, wszyscy obecni musieli rzec głośno: dzięki Ci, Boże, za Twe hojne dary. U pułapu zwisały lepione przez prababcię i wszystkie dzieci opłatkowe „światy”. Zapalano świecę, pradziadek brał do ręki książeczkę do nabożeństwa i czytał na głos trzy modlitwy na uroczystość Bożego Narodzenia, z których pierwsza brzmiała:
Zawitaj pełen radości dniu narodzin Pana naszego! Chwała bądź Bogu na wysokości, pokój i zbawienie ludziom na ziemi – nam się Zbawiciel narodził. Tak nas Bóg umiłował, że Syna Swego jednorodzonego na świat posłał, aby wszyscy, którzy w Niego wierzą i pełnią przykazania Jego, nie zginęli, lecz mieli żywot wieczny. Słowo stało się Ciałem i mieszkało między nami. Raduj się duszo moja! Jezus Chrystus, Syn Boga żywego przyszedł na świat. Miłosierdzie Boskie dokonanem zostało. Uwielbiam z najgłębszą pokorą tę wielką tajemnicę i ten niezmierny dowód Twej ku nam miłości, o Boże. Czczę dobroć Twoją, a całą mocą wiary uznaję spełniony Ewangelii wyrok. Słowo stało się Ciałem i mieszkało między nami.
Kiedy pradziadek umarł, tę samą modlitwę odmawiała prababcia. Tak ją właśnie zapamiętałam – ze starą książeczką do nabożeństwa o pożółkłych kartkach, przesuwającą wzrokiem po kolejnych wersetach, wypowiadającą swoim cichym, równym, spokojnym głosem magiczne słowa o Tajemnicy, która Ciałem się stała i zamieszkała między nami.
Na „Górce” zasiadało przy wigilijnym stole oprócz najbliższej rodziny liczne grono zaproszonych gości. Jedno miejsce było puste; czekano na panów Zagórskich lub na jakąś błąkającą się po świecie, spragnioną może nie tyle jadła, ile ciepłej i serdecznej atmosfery duszę. Z myślą o niej nakładano na dodatkowy talerz wszystkie kolejno spożywane potrawy. A więc – najpierw śledzie w oliwie i śledzie marynowane, potem zupę grzybową przygotowaną na wywarze z prawdziwków i smażonej cebuli, pierogi z kapusty i grzybów, łazanki z kapustą, kiszoną kapustę z olejem i kminkiem, smażoną rybę, a na zakończenie wieczerzy – struclę z makiem, posypaną obficie czarnuszką, i mak utarty z miodem. Wszystko popijano kompotem z owocowego suszu i pogryzano kupionymi w mieście lukrowanymi pierniczkami i smażonymi w cukrze jabłkami oraz orzechami.
Jeść trzeba było dużo, więcej niż zwykle, aż do bólu brzucha, a to po to, aby przez nadchodzący rok nie zaznać głodu. Na wigilijnym „górkowym” stole nie było natomiast żadnej gorzałki, ponieważ pradziadek za wódką nie przepadał, a poza tym uważał, że musi pokazać się na Pasterce trzeźwy, aby swoim wójtowskim przykładem budować i pociągać innych.
Po kolacji zajmowano się najrozmaitszymi wróżbami. Dziewczęta wyciągały spod obrusa źdźbła siana wróżąc z ich długości o swym rychłym zamążpójściu bądź czekającym je wciąż jeszcze panieństwie. Ale nie tylko długość trawy była ważna; jej barwa także wiele mówiła o matrymonialnej przyszłości. Źdźbło wyschłe i poczerniałe oznaczało staropanieństwo, żółte – męża wdowca, zielone i zdrowe – przystojnego kawalera. Kiedy już było wiadomo, że wyjdzie się za mąż, trzeba było wybiec na dwór, aby posłuchać, skąd dobiegnie szczekanie psów; z tamtej strony miał się bowiem pojawić kandydat na męża. Na „Górce” z tej wróżby niewiele można było jednak wywnioskować, ponieważ wieś znajdowała się po lewej stronie Partykowego obejścia i tylko stamtąd można było oczekiwać psiego jazgotu. Raz jednak zdarzył się wyjątek, który nawet moja nie ulegająca żadnym przesądom babcia Helena uznała za dziwny omen. Otóż, kiedy stała na ganku i nadsłuchiwała szczekania, dobiegło ją ono całkiem nieoczekiwanie z prawej strony, choć w garnizonowym lesie nikt nigdy żadnego psa nie trzymał. Kiedy następnego roku Julian Wachowicz pojawił się na „Górce”, zarówno Helena, jak i jej siostry były święcie przekonane, że to nie przypadek, ale zapowiedziane wcześniej spełnienie przepowiedni.
Opłatek dzielił najpierw pomiędzy domowników, a następnie pomiędzy inwentarz gospodarz domu, czyli pradziadek. Każde z dzieci podchodziło do ojca, całowało go w rękę przepraszając za swoje całoroczne przewiny i prosząc o błogosławieństwo, on zaś łamał się z nimi opłatkiem i czynił nad ich głowami znak krzyża. Prababcia nie tylko błogosławiła dzieci, ale także całowała je i tuliła. Opłatek otrzymywały też „górkowe” krowy, konie i owce, a więc te zwierzęta, które towarzyszyły nowo narodzonemu Jezusowi w betlejemskiej stajence. Pradziadek sypał też opłatkowe okruszyny do każdego z uli wierząc mocno, że jego ukochane pszczoły jedynie przez zapomnienie czy przeoczenie ewangelistów nie zostały wymienione w Piśmie Świętym.
A potem śpiewano kolędy: Anioł pasterzom mówił, Bóg się rodzi, Dzieciątko się narodziło i najbardziej przez wszystkich lubianą – W żłobie leży. Kolędowanie kończyła śpiewana solo przez prababcię bożonarodzeniowa kołysanka – Lulajże, Jezuniu.
O jedenastej rozpoczynały się przygotowania do wyjazdu na Pasterkę. Pradziadek zaprzęgał do sań, wszyscy ubierali się najcieplej jak tylko było można i tak okutani, rozgrzani jadłem i radością, od nowa głośno kolędując ruszali w drogę do kościoła w Gowarczowie.
Kiedy wracano z nabożeństwa, myto się w zimnej wodzie, do której wrzucano miedziaka. Jeśli w tej wodzie ktoś zanurzył choć na chwilę nogi, mógł się spodziewać, że przez cały rok będzie chodził lekko i chybko, a jeśli obmył twarz – miał być zdrowy i silny. Niektórzy mieszkańcy Morzywołu traktowali tę wróżbę całkiem serio i dla większej jej skuteczności zanurzali się w przerębli na stawie. Pradziadek jednak nigdy nie pozwalał swoim dzieciom na taką lodowatą kąpiel. Ustały one zresztą po tragicznym wypadku, jaki zdarzył się na przełomie wieku. Młody chłopak wskoczył do przerębli, ale – widocznie zasłabnąwszy – już się z niej nie wynurzył. Akcja ratunkowa okazała się spóźniona; ze stawu wydobyto martwe ciało. Przez wiele następnych lat ludzie bali się przechodzić w wigilijną noc koło stawu; mówili, że z wody dobywa się biały obłok i słychać płacz i zawodzenie.
Zacytowałem kolejny fragment książki Jolanty Wachowicz-Makowskiej,
Chochlą i mieczem, Warszawa 2000.
To bardzo piękna i mądra książka – gorąco polecam. [KW]