Po śmierci „Robota”
… Po śmierci „Robota” oddział był jak bez duszy. Jeszcze „Dalski” – po minięciu szoku i powrocie oddziału do jakiej takiej równowagi – może miał szanse utrzymania całości w kupie. Natomiast oddanie całości następcy było posunięciem niezbyt dobrym: nie należał on do tych: którzy bywają ośrodkiem krystalizacji – nie ujmując mu innych osobistych zalet. Pójście na meliny wielu kolegów – mnie nie wyłączając – było jakoby votum nieufności, wyrażonym w czynie, choć niewypowiedzianym – z relacji „Znicza” – J. Wroniszewskiego.
W tydzień po śmierci dowódcy, przyszedł rozkaz „Ponurego” powołujący na miejsce „Robota” najstarszego stopniem oficera zgrupowania por. „Kmicica” – Mariana Janikowskiego. Ten sam goniec przyniósł rozkaz wzywający ich na 25 października na Wykus na kolejną koncentrację. Przez deszcz i błoto por. „Kmicic” prowadził do starej bazy osieroconych siedemdziesięciu żołnierzy „Robota”. Tam w chmurny poranek 28 października przyszło im w czterystuosobowym zgrupowaniu przeżyć najtragiczniejszą chwilę – walkę z pięciotysięczną brygadą SS podprowadzoną przez agenta gestapo pod samo uśpione obozowisko. Desperackim atakiem rozerwali pierścień obławy, tracąc trzydziestu pięciu ludzi z czego prawie cały oddział (dwudziestu trzech żołnierzy) ochrony radiostacji Okręgu AK inspektora „Jacka”. Wśród dwunastu poległych żołnierzy „Ponurego”, był m. in. zawsze wesoły radomiak – „Czajek” – Witold Jurczyński od „Robota”. Stracili też cały ciężki sprzęt i tabory załadowane zdobycznym dobrem z Końskich – butami, płaszczami, kocami, które miały im służyć w czasie nadchodzącej zimy.
Na domiar złego, stosunki między dowódcą zgrupowania por. „Ponurym” a Komendą Okręgu AK, nie najlepsze od samego początku, teraz przeszły już w stan otwartej wojny. Wstrzymano im wszelką pomoc, także finansową, zerwano ze zgrupowaniem wszelkie kontakty, nie przesyłano nawet rozkazów.
W tej sytuacji „Ponury” od pierwszych dni listopada kierował ludzi na meliny, aby tam przezimowali. Odchodzili z lasu i żołnierze „Robota”. Warszawiacy z plutonu zostali przez listopad przy zgrupowaniu „Nurta”, przerzucani partiami do stolicy. Część „Wilkowców”, wywodzących się z okolicznych podświętokrzyskich wsi, rozeszła się do domów.
Zmniejszone o dwudziestu kilku ludzi zgrupowanie, dowodzone przez por. „Kmicica”, którego trzon teraz stanowił oddział „Allana”, w pierwszych dniach listopada wyruszyło w swoje strony.
Tylko „Wacek” został przy warszawiakach.
Zgrupowanie „Kmicica” zaraz po przyjściu w koneckie zaczęło gorączkowe przygotowanie do przezimowania. W ramach akcji prowiantowej oddział „Allana” w dniu 7 listopada przechodził przez miejscowość Rogów tuż pod Końskimi. Miejscowość ta znana była w okresie międzywojennym z radykalnych przekonań, silne tu były zwłaszcza wpływy komunistów, Niemcy więc przewidując, że w tym dniu (kolejna rocznica Rewolucji Październikowej) może dojść do zebrań i spodziewając się nakryć konspiratorów, urządzili zasadzkę.
Uszczuplony chorobami i urlopami do piętnastu ludzi pluton „Allana” szedł wśród zacinającego śniegu. W szpicy byli miejscowi chłopcy ze Starego Młyna – „Paweł” [Lucjan Kotulski] i „Wrzos” [Mieczysław Zasada].
I kiedy doszli do kapliczki, dostali ogień prosto w twarz. Na szczęście niecelny. Szpica zaczęła się szybko wycofywać. Zaalarmowany strzałami oddział rzucił się do tyłu. Niemcy jednak byli zasadzeni w dwóch grupach, bo teraz do biegnących otworzył z boku ogień ukryty karabin maszynowy.
Z jednej serii dostali obaj – „Allan” koło serca i „Tryb” [Roman Świtakowski], któremu pociski przestrzeliły obie dłonie trzymające karabin. „Allan” zdążył krzyknąć:
– Ratujcie mnie, jestem ranny. (Odtworzono na podstawie relacji „Bartka” Tadeusza Chmielowskiego”, którego co prawda w tym
dniu w plutonie nie było, ale jako kuzyn „Allana” – na prośbę jego matki – zbierał relacje od uczestników
boju).
Jego krzyk wywołał konsternację, przerażenie. Po chwili biegnący nadal „Allan” wykrzyknął:
– Zostawcie mnie, umieram.
Tak zginął Tadek Jencz, drugi po „Wacku” – Kazimierzu Chojniarzu, młody dowódca dywersji koneckiej i oddziału od „Robota”.
Po śmierci „Allana” również żołnierzy jego plutonu zaczęto wysyłać na zimowe przetrwanie. W grudniu odszedł ppor. „Dalski” [Jerzy Ryfiński] w lasy dalejowskie i ślad po nim zaginął.
23 grudnia gestapo aresztowało na wsi ukrywających się tam braci Wroniszewskich – „Konrada” i „Znicza”.
W więzieniu koneckim ich drogi skrzyżowały się z Bronkiem Wieczorkiewiczem
- „Wilkiem”, kolegą „Znicza” z kursu podchorążówki, a instruktorem „Konrada”
z kursu podoficerskiego, ofiarnym żołnierzem, blisko współpracującym z konecką
dywersją.
Skrzyżowały się także z jeszcze jednym „Robotowcem” – „Rysiem”, amunicyjnym od cekaemu. Co wieczór, po kolejnych badaniach chłopak płakał bojąc się, że jutro na pewno nie wytrzyma tych tortur. A jednak nie sypnął, choć bardzo cierpiał.
Aż do któregoś ze styczniowych świtów, kiedy obaj, „Wilk” i „Ryś” zostali wywleczeni ze swych cel i wywiezieni na Barycz, na podkoneckie pole śmierci. Tam obu rozstrzelano, razem z większą grupą skazańców.
Śmierć Tadeusza Jencza „Allana” w Rogowie
Ja tylko widziałam jak uciekał. Krzyczał:
– Chłopcy zabierzcie mnie, albo mnie dobijcie.
Pod naszym oknem uciekali. Strzelanina. On nie mógł przejść widocznie. Strzały były straszne. A myśmy się strasznie bały. To było w naszym starym domu. Dzisiejsza Żurawia. Dawniej nie było ulic. Teraz wszystko stare jest wyburzone.
On leżał na rogu Leśnej i Wschodniej. Obok był dół co kopali ludzie glinę. I tu był zabity, bo tu była krew, rękawiczka, szalik i czapka. Jedna rękawiczka, nie dwie. Pobiegłyśmy tam z koleżanką, taką Stasią. A sołtys mówi:
– Weźta dziewuszki i zakopta to, żeby Niemce nie widzieli.
I zakopali my.
I zrobiliśmy porządek tak jak chciał. A później widzę, za jakieś pół godziny jak on tak krzyczał, a stryjo wyciąga konia z obory i furmankę ze stodoły i bierze słomę. A my tak wyglądamy z kuchni, już z drugiego okna. Nie spod tego co on płakał [Allan] i mówimy – kogoś będzie woził. Nie wiedzieliśmy. Noc. A on właśnie jego zawoził na ten kierkut. Stryjo wiedział [Józef Staromłyński], że będzie zabitego woził to zabrał słomę owsianą i pojechał tam z nim – zawiózł go. Włożył tej słomy i jakiś tam kij. Wiedział, że może ktoś będzie się o to pytał.
Rodzice przyjechali po wojnie szukać go. Dowiedzieli się, że tu zginął w Rogowie. Stryjo mówi:
– Jak znajdziemy ten grób to będzie tam słoma i ten kijek to jest on tam pochowany. Pojechali tam. Zaczęli kopać. Tam go rodzice znaleźli. Chcieli stryjowi dawać duże pieniądze, ale stryj nie chciał. Nie chciał pieniędzy, tylko mówi:
– Dobrze, że pamiętałem, że weźmiecie sobie.
I zabrali go do Warszawy. [sic! – do Końskich?, Łodzi?]
Tylko on zginął w tej obławie.
Z panią Emilią Wrzeszcz z d. Staromłyńską (rocznik 1921, w czasie okupacji mieszkanką Rogowa, nr domu 31) rozmawiał Marek Kozerawski i Krzysztof Woźniak. Rogów, październik 2014 r.