Końskie – tuż przed powstaniem listopadowym 1831. Śledzie i nieco inne znaczenie przysłowia: nabrać wody w usta

Introdukcja

Muszę coś powiedzieć na temat nieobecności nowych artykułów na stronie. Spowodowała to awaria komputera (dysk) – ostatnie dwa artykuły były przygotowane raczej wstępnie i ukazały się „zamiast”. Trzeba będzie sporo popracować, by odrobić straty, a tu jeszcze awaria skanera. Pech.

Pracuję nad tematem formowania się, a i obecności w Końskich i w Baryczy pułków piechoty, tuż przed powstaniem listopadowym 1831. Już wkrótce będę pokazywał dokumenty – zamówienia wojskowe dla lokalnych rzemieślników dla tworzących się tu pułków. Dla ciekawym powiem, że będą to:

  • zamówienie na dostawę żywności zawarte z Aronem Wiślickim i Chilem Grundmanem w Końskich,
  • zamówienie na dostawę bębnów, kociołków zawarte z Ignacym Helemanem i Wojciechem Guzikiewiczem z Radomia,
  • zamówienie na dostawę obuwia – 1000 sztuk trzewików z okuciem,
  • zamówienie o dostawę sukna zawarte z Zelmanem Birencwajgiem, Mośkiem Wiślickim, Lejbusiem Szejnfeldem, Rafałem Rafałowiczem i Janklem Kreonenblumem.

Celowo cytuję nazwiska by wprowadzić czytelników w kolejny temat w literackim ujęciu. Fragment ten zapamiętałem dzięki „mojej” wspaniałej polonistce pani Barbarze Kwiecińskiej.
Przeglądam też teksty lokalnych historyków jakie powstały w związku z tematem powstania listopadowego na naszym terenie. I tu smutna konstatacja. Panuje opinia: na naszym terenie w czasie powstania listopadowego niewiele się działo (?). Jednak „małe co nieco” się dowiedziałem, a wiedza ta, kompletnie mnie nie zadowala.
Pokazuję zatem ciekawy tekst związany z tematem, oczywiście fragment powieści Leona Kruczkowskiego: Kordian i cham.
Pisze autor we wstępie:
Nie tylko Kazimierz Deczyński jest postacią historyczną, a losy jego, w tej książce opisane autentyczne; Kordian i cham jest w całości powieścią dokumentarną…
W użytkowaniu materiałów historycznych, zarówno archiwalnych, jak i bibliograficznych, byłem bardzo radykalny, w wielu miejscach posuwałem się aż do dosłownej transkrypcji tekstów źródłowych. Nie „tworzyłem” tej powieści, czynność moja była konstrukcyjna – montażowa, że użyję „modnego” wyrażenia…

Wracam zatem do losów głównego bohatera Kazimierza Deczyńskiego – przysłowiowego chama (oczywiście w innym znaczeniu). Jest rok 1831, miasteczko Końskie…

KW

Nieistniejący budynek więzienia w Końskich. Tak go zapamiętał artysta grafik Marian Chochowski, który ze swoją mamą przebywał w nim krótko, pod koniec okupacji. Być może w tym budynku – areszcie (więzieniu) odbywał karę ów Żyd torturowany śledziami.
A tak przy okazji ważny temat: czy tablicę informującą, że w tym miejscu był budynek więzienia… można by zmienić? Napis winien być nieco inny, informujący chociażby o kolejnych „rozbiciach” w okresie okupacji – tak ważnych w historii miasta.
Rysunek (szkic) Mariana Chochowskiego w zbiorach KW.

Kordian i cham

Pewnego dnia, jakoś z końcem kwietnia, został Kazimierz wysłany wraz z sierżantem kompanijnym i kilku żołnierzami do Końskich, miasteczka, w którym stał sztab pułku. Mieli tam pobrać z komory pułkowej umundurowanie letnie dla całej kompanii oraz odstawić do warsztatu puszkarskiego broń wymagającą naprawy.
Przybywszy na miejsce dwoma furgonami, udali się wprost do budynku komendy pułkowej. Przed bramą, szeroko otwartą, ze zdziwieniem ujrzeli tłum mieszczan, kobiet i wyrostków, tłoczący się z nieopisanym wrzaskiem. Przeważali w tym tłumie starozakonni w długich i brudnych chałatach. Szyldwach przed bramą stojący z wyniosłym spokojem przyglądał się hałaśliwej, dziwnie rozgorączkowanej czerni.
Rozepchnęli tłum i weszli do szerokiej, sklepionej sieni. Sierżant pobiegł schodami na piętro, do oficera ubiorczego, lecz wrócił po chwili, nie znalazłszy go w kancelarii. Wobec tego ruszyli przez podwórze ku niskim, murowanym zabudowaniom, gdzie właśnie mieściła się komora pułkowa. Tymczasem i furgony wtoczyły się w dziedziniec; żołnierze pozostali przy nich, a sierżant wraz z Kazimierzem skierowali się ku otwartym drzwiom magazynu ubiorczego.
Już z daleka słychać było od tych drzwi czyjś głos okrutnie wykrzykujący, gniewny i gruby; towarzyszyło mu jakieś dziw
ne spazmatyczne skamlanie.
Z pewnym niepokojem przekroczyli próg komory.
Struchleli. Zatrzymali się jak wryci tuż za progiem, choć najpierwszym odruchem była chęć cofnięcia się w podwórze, a nawet jeszcze dalej… Lecz to, co ujrzeli, było tak osobliwe, że zapomnieli o niebezpieczeństwie.
Ów głos gniewny i wykrzykujący okrutnie – był to głos samego pułkownika.
– Bestio parszywa, zgnoję ja cię tutaj, złodziejski synu!… Jak psa zgnoję w lochu! – ryczał w niepohamowanej pasji.
Przed pułkownikiem stał, a raczej słaniał się na dygocą
cych nogach Żydowin w postrzępionym chałacie, skulony i na
 wpół żywy z okropnego strachu. Twarz jego, owłosiona brud
nym, zmierzwionym zarostem, była śmiertelnie blada, wy
krzywiona szkaradnie jakimś stężałym skurczem… Z gardła
 dobywało się głuche skamlanie, przerywane niekiedy chrapli
wym charkotem jak czkawką… Błędne, na wpół przytomne 
oczy patrzały w twarz pułkownika błagalnie a przejmują
co.
Obok uwijał się żołnierz. Pełnił on czynność zgoła osobli
wą: rąbał dłutem śledzie leżące na ławie, odrzucał łebki,
 a resztę wpychał kawałkami w usta Żydowina. Stąd
 pochodziło owo charkanie podobne do czkawki; starozakon
ny łykał dławiąc się i krztusząc, a oczy miał wciąż wlepione
 w twarz pułkownika – błędne i szkliste.
Śledzie były nie wymoczone, oblepione gęstą, brunatną mazią soli; cztery leżały jeszcze na ławie, zaś osiem łebków walało się na podłodze…
Nie opodal stali dwaj oficerowie: ubiorczy i adiutant puł
ku. Mieli twarze nieco pobladłe i zażenowane.
A pułkownik nie przestawał miotać się i wrzeszczeć najgrubszymi słowy.
Kazimierz ze swym sierżantem, ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, nieznacznie wycofali się z komory; niebezpiecznie było w tej chwili pokazywać się oczom dowódcy pułku, który zresztą na szczęście nie zauważył ich wcale, gdyż plecami do nich odwrócony.
Dopiero na podwórzu od przechodzącego żołnierza dowiedzieli się o przyczynie niezwykłego widowiska.
Komora pułkowa została okradziona. Podoficer, który ją miał pod nadzorem, zakochał się w płochej dziewczynie z miasteczka, której względy rozbudził i podtrzymywał za pomocą kosztownych podarków i sutych libacji… Juści nie z ubogiego żołdu pokrywał związane z tym ekspensy; funduszów dostarczała właśnie komora pułkowa, a raczej ów nieszczęsny a usłużny Żydowin , który od zakochanego podoficera nabywał kryjomie całe podstawy sukna, a także płótno i skóry… Ten karygodny proceder trwał przez kilka miesięcy; aż przeprowadzona nagle lustracja komory ubiorczej ujawniła występne praktyki i wynikłe z nich braki. Pułkownik wpadł w gniew straszliwy; co łatwo zrozumieć, jeśli się zważy, że wyrządzone szkody godziły bezpośrednio w jego prywatną kieszeń. Jak zyski, nieraz wcale znaczne, osiągane w gospodarce pułkowej szły na benefis samego pana dowódcy, tak i straty dotykały go osobiście. Pułk pod tym względem – według przyjętego w armii Królestwa systemu – był intratną przeważnie domeną, wypuszczoną w dzierżawę dowódcy, który nie wyliczał się z sum asygnowanych przez kasę dywizyjną; miał jedynie dbać o to, by żołnierz otrzymywał wszystko, co mu się stosownie do przepisów należało.
Nic więc dziwnego, że w furii gniewu pułkownik iście oszalał. Przede wszystkim na gorąco niesumiennemu oficerowi manu propria [własną ręką] gębę złodziejską wybierzmował, i jednym tchem na dwieście pałek zasądziwszy, osobiście srogiej a niezwłocznej egzekucji dopilnował; po czym na wpół omdlałą ofiarę romansowych zapałów osadzono w areszcie pułkowym. Następnie żądny całkowitej satysfakcji pułkownik, nie oglądając się wcale na konstytucję i porządek jurysdyczny, wysłał do miasta służbowego sierżanta z poleceniem natychmiastowego dostawienia do koszar dostawienia do koszar owego Żydowina, niefortunnego kupca pułkowej manufaktury… Kara jaką dla niego doraźnie wymyślił była mniej gwałtowna, lecz nierównie bardziej wyrafinowana.
Właśnie gdy tak gwarzyli na podwórzu oparci o furgony, ruch uczynił się w drzwiach komory. Wyszedł z nich najpierw pułkownik , za nim obaj oficerowie, a wreszcie żołnierz wyprowadził za ramię słaniającego się Żyda. Cały ten orszak skierował się ku sąsiedniemu budynkowi, którego przeznaczenie oznajmiały małe, zakratowane okienka.
Pułkownik osobiście wybrał celę; chodziło o to, by miała mury jak najmniej wilgotne…
Nakarmiony dwunastoma śledziami starozakonny miał w niej przesiedzieć czterdzieści osiem godzin, w najściślejszym zamknięciu, bez kropli wody.
Wskutek tych niezwykłych wydarzeń ludzie z kompanii kapitana Sakowskiego dopiero późno po południu ukończyli dobór ekwipunku z komory. Gdy furgony były już załadowane, sierżant zezwolił Kazimierzowi udać się na pół godziny do miasta celem posilenia się czymkolwiek.
Nie wybierając długo, wszedł Kazimierz do pierwszej spotkanej za bramą traktierni [dawniej – podrzędna restauracja, jadłodajnia; garkuchnia]. Gospodarz stojący w progu prowadził go przez izbę szynkową do małego alkierzyka, przy czym kłaniał się niezwykle przyjaźnie, jak dobry znajomy i z osobliwszą rewerencją [dawniej – duże uznanie i szacunek] szurał po podłodze rozdeptanymi pantoflami. Uprzejmym basem, jak gdyby nucąc, wyrecytował płynnie wszystkie zalety swej kuchni i w końcu zaproponował jakąś niezrównaną baraninę z czosnkiem.
– Cudo nie baranina, panie żołnierzu! …Paluszki lizać, jakem Kipiński!
Kazimierz zgodził się z łatwością.
[…]
Pan pułkownik ochłonął z pasji dopiero nazajutrz, Na tyle, że za wstawiennictwem adiutanta zezwolił żonie zamkniętego Żydowina na odwiedzenie go w celi z zastrzeżeniem wszakże najsurowszym, aby nie ważyła się przynieść ze sobą jakiegokolwiek napoju.
Ha! czyż nie miał słuszności pan Kipiński, gdy mocnym słowem piętnował przewrotność nieznośną w Izraelu?…
Żydówka zjawiła się u drzwi kaźni, blada, śmiertelnie blada i milcząca, z zaciśniętymi ustami.
Szyldwach obszukał ją starannie i wpuścił do wnętrza; sam stanął czujnie w progu celi.
Delikwent stał pod ściana. Charczał głucho i drżał na całym ciele… Spojrzał na żonę szklistymi, nieprzytomnymi ślepiami.
W głuchym milczeniu rzuciła mu się na szyję – ustami dziwnie zaciśniętymi do jego ust straszliwych, zgorzałych, sinoszarych…
Miała usta pełne wody.

Leon Kruczkowski

[w: Leon Kruczkowski, Kordian i cham; powieść z 1932 r bezpośrednio nawiązujaca do dramatu Kordian Juliusza Słowackiego. Kanwą powieści był pamiętnik Kazimierza Deczyńskiego pt. Opis życia wieśniaka polskiego, który został wydany jako Żywot chłopa polskiego na początku XIX stulecia w 1907 roku.