Kiedy wstąpił Pan do partyzantki?
Latem 1944 r. Gdy otrzymałem rozkaz kierujący mnie do regularnej jednostki partyzanckiej, ojciec wynajął bryczkę w Końskich i razem z matką wywiózł mnie w stronę terenów leśnych, w których miało dojść do spotkania członków mojego oddziału. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu lasu pożegnałem się z rodzicami aby udać się na wyznaczone miejsce zbiórki. Do zgrupowania jednostki, w której przyszło mi wieść partyzanckie życie doszło w leśniczówce za Czarniecką Górą. Należałem do plutonu operującego w ramach 1. batalionu kpt. „Kłosa” (kpt. Jerzy Niemcewicz „Kłos”) z 3. Pułku Piechoty Legionów A.K., który był częścią 2. Dywizji Piechoty Legionów A.K. „Pogoń”. Ja i moi towarzysze broni wraz z innymi formującymi się wówczas oddziałami leśnymi mieliśmy iść na pomoc Powstańczej Warszawie. Do silnego zgrupowania poszczególnych jednostek partyzanckich doszło w kompleksie dużych lasów koło Przysuchy. Część zbrojnych grup A.K., kierujących się w rejon koncentracji napotykało na dobrze wyposażone formacje niemieckie tocząc z nimi zażarte i krwawe walki. Ostatecznie udało się w lasach przysuskich stworzyć poważną siłę bojową, która w zamierzeniu dowództwa miała dotrzeć do walczącej Stolicy. Nie wiadomo jednak wówczas było czy pozbawione ciężkiego uzbrojenia oddziały A. K. będą w stanie skutecznie przebijać się ku Warszawie. Pod Przysuchą kończyły się bowiem rozległe, zalesione przestrzenie, w związku z czym, należało sprawdzić czy na trasie naszego planowanego przemarszu będą odpowiednie, sprzyjające wojskom partyzanckim warunki terenowe. Wraz z podległymi sobie żołnierzami rozpoznanie przeprowadził zastępca dowódcy naszej kompanii w stopniu podporucznika – Józef Madej „Jerzy” (Dla przeprowadzenia rozpoznania dalszego marszu na Warszawę 20 sierpnia został wysłany wydzielony oddział ppor. „Jerzego” z I baonu 3. pp Leg. w składzie 1+10. Trasa oddziału biegła przez Nowe Miasto n. Pilicą, Kozietuły, Grójec, Tarczyn. Drugim oddziałem rozpoznawczym dowodził ppor. „Szczęsny” również z I baonu 3. pp Leg.). Niestety był on zmuszony negatywnie ocenić nasze realne szanse na stosunkowo bezpieczne przedarcie się do Stolicy. Obszar pomiędzy rzeką Pilicą, a Warszawą był niekorzystny zarówno dla marszu jak i dla walki, gdyż nie dawał wystarczającej osłony przed bronią pancerną i lotnictwem. Wobec powszechnie panującego w naszych szeregach entuzjazmu, w pełni uzasadniona decyzja dowództwa o zaniechaniu planowanej odsieczy dla Powstania wywołała wśród nas chwilową konsternację i rozczarowanie. Akcja „Burza” miała być jednak w Kieleckiem kontynuowana co stanowiło dla nas zapowiedź podjęcia z dawna oczekiwanej walki z Niemcami.
Czy pamięta Pan swój chrzest bojowy?
Moja pierwsze starcie zbrojne miało miejsce ok. 10 km od Końskich. Staraliśmy się wtedy przejąć konie od stacjonujących w lesie w pobliżu torów kolejowych Niemców. Niestety kiedy wywiązała się walka, do akcji wkroczył silnie uzbrojony pociąg nieprzyjaciela. Znaleźliśmy się wówczas pod przygniatającym ostrzałem wroga przez co byliśmy zmuszeni się wycofać. Na szczęście nikt z naszych wtedy nie zginął – ranny był tylko jeden kolega. Doskonale jednak pamiętam pierwszą śmierć w boju i pochówek poległego w walce – był nim wspomniany ppor. „Jerzy”. Dowodził moim plutonem kiedy przeprowadziliśmy atak na niemieckich żołnierzy dokonujących pacyfikacji wsi Krasna – przyjechali tam mordować, palić i rabować. Podchodziliśmy w stronę wsi delikatnym zboczem – padaliśmy na ziemię, strzelaliśmy i znów się podrywaliśmy. Kilka metrów ode mnie znajdował się ppor. Madej, który wydawał komendy kierując naszą tyralierę w stronę wroga po nierównym, kamienistym terenie. Niemcy gwałtownie się ostrzeliwali próbując wycofać się z Krasnej – my ten odwrót utrudnialiśmy. Atak rozpoczęliśmy około 150-200 m. od wioski i kiedy znajdowaliśmy się w połowie drogi „Jerzy” otrzymał śmiertelny strzał w głowę. Gdy poległ, znajdował się może 5 metrów ode mnie. Był młodym, około 30. letnim, bardzo lubianym dowódcą. Głęboko przeżyliśmy jego śmierć. Pochowaliśmy go pod krzyżem na skraju wsi w obronie której oddał swoje życie.
Czy była jakaś akcja podczas Pana życia partyzanckiego, która szczególnie zapisała się w Pana pamięci?
Do dziś często wspominam zażarty bój z Niemcami pod wsią Zakrzów. Udział w nim niemal przypłaciłem życiem. Doszło do niego 27 września 1944 r. Tego dnia w godzinach rannych, w pobliżu Zakrzowa zgromadziły się znaczne siły wroga, które wkrótce zaatakowały znajdujące się w pobliskim lesie oddziały A.K. Dzięki udanemu przeciwnatarciu początkowo udało się naszym odrzucić przeciwnika. Niestety w godzinach popołudniowych Niemcy sprowadzili znaczne posiłki wzmacniając piechotę czołgami i samochodami pancernymi(O godz. 17.00 Niemcy w sile ok. 500 ludzi ruszyli ponownie do natarcia z rejonu Wałkonowy Górne i Dolne oraz z Zakrzowa. Natarcie wspierały 3 czołgi i samochody pancerne). Nasz oddział znajdował się wówczas około 10 km od Zakrzowa. „Przelecieliśmy” tą odległość dość szybko i gotowi do walki zajęliśmy pozycje w pobliżu prowadzącej do wsi drogi. Powoli zbliżał się zmierzch, w związku z czym z każdą chwilą pogarszała się widoczność. Gdy szykowaliśmy się do ataku wieś już płonęła, rozświetlając nieco z wolna szarzejącą przestrzeń. Ja i mój przyjaciel – Arkadiusz Heropolitański byliśmy przydzieleni jako zabezpieczenie do jednej z dwóch drużyn PIATa (PIAT – Projector Infantry Anti-Tank – brytyjski granatnik przeciwpancerny). Każda z nich składała się z trzech żołnierzy – strzelca obsługującego granatnik i dwóch osób jako jego wzmocnienie. Na wypadek gdyby strzał z jednego z PIATów nie okazał się celny, wówczas do akcji miała wejść druga drużyna. W celu zwiększenia naszej skuteczności w walce z niemieckimi czołgami, zarówno ja jak i moi towarzysze mieliśmy na swoim osobistym wyposażeniu ręczne granaty przeciwpancerne – tzw. gammony. Tuż po naszym przybyciu pod Zakrzów nieprzyjaciel zaczął szykować się do odjazdu. Kiedy jeden z czołgów wroga wjechał na szosę wówczas nasz zastępca dowódcy kompanii – ppor. „Molenda” (Ppor. Bronisław Ejgird) wydał rozkaz ataku PIATem. Wykonała go bezbłędnie znajdująca się nieco przede mną druga dysponująca granatnikiem drużyna częściowo rozbijając czołg nieprzyjaciela. Dzieła zniszczenia dokończył celny rzut gammonem doszczętnie niszcząc wóz pancerny wroga (Skuteczny rzut granatem przeciwpancernym wykonał Jan Salicki „Hamera”). W następstwie udanego uderzenia na czołg rozpoczęła się intensywna wymiana ognia podczas której ppor. „Molenda” został trafiony odłamkiem w oko – na szczęście rana ta nie okazała się dla niego śmiertelna. Leżałem wówczas w kartoflisku jakieś 5 metrów od drogi i strzelałem do znajdujących się w moim polu widzenia Niemców. W pewnej chwili, kiedy próbowałem kolejny raz przeładować broń, zamek mojego karabinu odmówił posłuszeństwa – musiał dostać się do niego piasek. Niemcy i własowcy znajdowali się o kilka kroków ode mnie, kiedy ja byłem praktycznie bezbronny. Wyraźnie słyszałem ich komendy i pokrzykiwania. Nałożyłem bagnet na zacięty karabin, zagrzebałem się głębiej w kartoflisku i modliłem w duchu, żeby wróg mnie nie zauważył. Tymczasem został wydany rozkaz, który do mnie nie dotarł – PIATy wraz z obsługą miały się wycofać. Zgodnie z komendą nasi oddalili się od szosy, a ja zostałem sam w polu ostrzału – w pewnym momencie strzelali nade mną nie tylko Niemcy ale i nieświadomi zajmowanej przeze mnie pozycji koledzy z oddziału. Wróg miał wówczas nad nami przewagę nie tylko w liczebności, ale i w sile ognia co zadecydowało o konieczności odstąpienia naszych ludzi od Zakrzowa. Niemniej udało nam się zadać przeciwnikowi poważne straty i udaremnić kolejną niemiecką akcję pacyfikacyjną. Do swojego oddziału dołączyłem dopiero po opuszczeniu wioski przez Niemców – w jej pobliżu odnaleźli mnie zaniepokojeni moim losem współtowarzysze broni.
W jakich warunkach znalazł się Pana oddział kiedy dowództwo zgrupowania zadecydowało, że marsz na pomoc Warszawie nie jest możliwy?
Wydano rozkaz odwrotu na południe – zaczęliśmy wycofywać się w stronę Kielc. Przeważnie poruszaliśmy się pod osłoną nocy korzystając z leśnych dróg. Przebywaliśmy w granicach 30 km na dobę. Niejednokrotnie byliśmy zmuszeni przekraczać szosy i tory kolejowe mocno obsadzone przez Niemców i własowców. Aby móc przedostać się na drugą stronę należało likwidować stanowiska nieprzyjaciela, które często posiadały wzmocnienie w postaci
bunkrów. W niektórych miejscach, tam gdzie były lasy, wrogie patrole znajdowały się nawet w odległości 100, 200 m. od siebie. Podczas jednej z prób przedostania się na drugą stronę torów kolejowych zostaliśmy ostrzelani przez niemiecki pociąg pancerny dysponujący potężną siłą ognia – w efekcie musieliśmy się wycofać i szukać przejścia w innym miejscu. Przechodząc przez szosę zawsze na początku wysyłaliśmy czujki, aby upewnić się, że coś nie nadjeżdża. Następnie obstawialiśmy drogę czy tor z jednej i z drugiej strony żeby podczas przeskoku nie uderzyli na nas Niemcy. Im dłużej trwaliśmy na partyzanckim szlaku tym trudniej było o właściwe wyżywienie. Kontrolujący kieleckie wsie żołnierze niemieccy coraz skuteczniej uniemożliwiali nam zaopatrywanie się w żywność u miejscowych chłopów. Początkowo mieliśmy jakieś mięso, słoninę i tłuszcz. W późniejszym etapie naszej leśnej tułaczki, gdy znajdowaliśmy się w rejonie Włoszczowej, jedliśmy już głównie grubą kaszę, a nawet surowe ziemniaki. Byliśmy zmuszeni unikać używania kuchni polowej czy rozpalania ognisk ponieważ zdradzały one nasze pozycje niemieckim samolotom patrolowym typu „Storch”. Wystarczyło, że ich piloci zobaczyli dym i rozpoczynali ostrzeliwanie naszych jednostek z pokładowego karabinu maszynowego. Co gorsza jednak informowali dowództwo niemieckie o czynionych przez nas ruchach w terenie. Wobec samolotów wroga byliśmy całkowicie bezradni – jedyne co mogliśmy zrobić to starać się możliwie efektywnie wykorzystywać naturalną osłonę jaką dawał nam las. Dodatkowym dla nas utrudnieniem był transport rannych, którym niełatwo było w partyzanckich warunkach zapewnić odpowiednią opiekę. Przenosiliśmy ich głównie na powycinanych z drzew noszach i o ile to było możliwe zostawialiśmy na wsi, a następnie w tajemnicy, staraliśmy się ściągać do nich profesjonalną pomoc medyczną. Nasz odział posiadał oczywiście własnych sanitariuszy, którzy starali się zapewniać doraźną opiekę tym, którzy jej potrzebowali. Nad poważniejszymi przypadkami czuwał natomiast znajdujący się w naszych szeregach lekarz – Rosjanin. Był niemieckim jeńcem, którego udało nam się odbić – tak do nas trafił.
W jaki sposób zakończył się Pana partyzancki szlak?
Wobec zaistnienia niekorzystnej sytuacji ogólnej, trudności w zaopatrzeniu w żywność i umundurowanie oraz pogarszających się warunków bytowych w okresie jesiennym, nasze dowództwo zdecydowało o częściowym urlopowaniu żołnierzy zgrupowań 2. Dywizji Piechoty (Rozkaz Szczególny nr 10/44 z 30 września 1944 r. wydany przez płk. Jana Zientarskiego ps. ,,Mieczysław”, komendanta Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK). Zgodnie z rozkazem, w październiku, ja i moi koledzy zaczęliśmy powracać do swoich domów. Ci z nas, którzy mieli taką możliwość, z wyprzedzeniem dali znać swoim rodzinom o tym, że będziemy się do nich kierować. Kiedy wycieńczony słaniając się zbliżałem się do domu, naprzeciw wyszła mi siostra, dzięki której z trudem zawlokłem sie do izby. Dalekie od wszelkich wygód i zadawalających warunków higienicznych partyzanckie życie, odcisnęło na moim zdrowiu wyraźne piętno. Na szczęście dość szybko udało mi się dojść do siebie. Odpowiednia dieta w krótkim czasie wzmocniła mój osłabiony organizm, a zwykła, z dawna oczekiwana kąpiel pozbawiła mnie trapiącego każdego żyjącego w lesie żołnierza problemu jakim były wszy. Moja partyzancka droga dobiegła końca – znów znalazłem się przy rodzinie, wśród moich najbliższych.
Andrzej Górski
[Część II wywiadu opublikowana została w nr. 72 AKOWCA
(styczeń-marzec 2016, str. 32-38)]
„Kiej nos z łojcowizny…”
Wspomnienie losów rodzinnych pani Barbary Olejnik-Knopińskiej,
żony Stanisława Knopińskiego
Kiej nos z łojcowizny, nos biydnych Ślązoków Wojna wygoniyła tysiącem wyroków, –
Kiej po naszej ziemi dzisioj Nimiec chodzi – Ano, nic nie szkodzi.
Wszystko to do czasu tak jak wszystko mijo Tak i ty się skończysz niemiecko bestyjo,
Ty sie sparzysz łapy, ty pochylisz głowy, Ślązok już gotowy.
I jak śpiwka godo – tak i my powiymy:
Że to my som chłopcy, co się nie bojymi. Firera strzaskomy, bić bydymy dali –
Aż się Germania całko nie łobali.
A że czas ton przyńdzie, to jo dziś już czuja, I we swoi piersi nowy Śląsk hoduja.
Łon mi przyjacielem, jo śnim ciągle godom Przeca go niedługo tam zaniesa do dom.
Zaniesa tyj ziemi, pokłonia się piyknie
Niech se kapka poje, niechaj niym nasiynknie Niech z tej jałowizny nowe wzrosną plony Nowe pierony.
Niech wyrosną Józki, Karliki, Morciny
Nowe pokolenia, bez skazy, bez winy
I tyż bez łonego szwabskiego oddechu,
Co niekiernych słabych sprowadził do grzechu.
A wtedy Pon Bóczek do kopalni zyńdzie,
We hucie go znojdziesz, na hałdzie i wszyńdzie, Wyźmie kilof w rynka, by nom pomóc bokiem, I bydzie Ślązokiem i bydzie Polokiem.
A wtedy Karliki, Hażbietki i Anny
Piknie poklynknijcie do Piekarskiej Panny, Żeby już na zawsze Breslau był Wrocławiem – Tak myślą Ślązoki. Wierzą myślą prawie.
Tego wiersza uczyłam się na polecenie mojego ojca – Leonarda Olejnika w 1942 roku (Autorem wiersza „My Ślązoki” jest Józef Ryszka ps. „Szczepon”, „Gizd” (urodzony 14. lutego 1920 r. w Katowicach-Szopienicach) – poeta określany mianem „śląskiego Kolumba”, działacz podziemia niepodległościowego podczas okupacji niemieckiej – w Departamencie Informacji i Propagandy Delegatury RP (Sekcja Zachodnia). Został aresztowany przez Niemców 14 października 1943 r. i stracony przez rozstrzelanie 17 listopada 1943 r.). II wojna światowa osiągała w tamtym czasie swoje okrutne apogeum. Miałam wówczas zaledwie 12 lat i przebywałam wraz z rodzicami w okupowanym przez Niemców Krakowie. Tekst wiersza zapisany na zwitku papieru ukrywany był pod tapicerką krzesła w wynajmowanym przez naszą rodzinę mieszkaniu. Uczyłam się go fragmentami, a gdy w pełni opanowałam jego treść, ojciec ową niebezpieczną karteczkę spalił. Posiadanie takiego materiału w przypadku znalezienia go przez Niemców skończyłoby się tragicznie. Ojciec kochał Śląsk i w tym wierszu wyrażała się jego miłość do regionu, w którym spędził czasy swojego dzieciństwa. Jego rodzinne korzenie wywodziły się jednak z Poznańskiego. Moi dziadkowie – Olejnikowie, na długo przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości zostali przesiedleni – trafili na Śląsk Opolski. Tam w 1905 r., w ówczesnym Kosel Oderhafen przyszedł na świat mój ojciec. Z powodu panującej na tamtym terenie bezwzględnej polityki germanizacyjnej zarówno on jak i jego o 7 lat starsza siostra Eleonora nie mogli otrzymać jednoznacznie polsko brzmiących imion. Posługiwanie się ojczystą mową groziło na Śląsku poważnymi represjami dlatego w dzieciństwie ojciec mówił wyłącznie po niemiecku. Jego starszej siostrze dziadkowie byli w stanie skutecznie wytłumaczyć gdzie i kiedy można bezpiecznie używać języka polskiego – ojciec na wyjaśnienie tego rodzaju zawiłości był jeszcze za mały. Po zakończeniu I wojny światowej dziadkowie wrócili do odzyskanego dla odradzającej się Polski Poznania. Ciotka Eleonora wyszła tam za mąż by wkrótce powrócić na Śląsk Opolski. Ojciec natomiast kontynuował edukację w niepodległej Polsce, gdzie zdobył wykształcenie prawnicze. W Poznaniu poznał moją mamę Aurelię z domu Burhardt, która przybyła tam z rodzinnej Łodzi na studia. W dość krótkim czasie rodzice się pobrali. W 1939 r., w chwili ataku Niemiec na Polskę, ojciec pracował w Prokuratorii Generalnej – pełnił weń funkcję referendarza. Jako wysoki urzędnik państwowy został ewakuowany do Lwowa, z którego 1 listopada 1939 r. powrócił do zajętego przez hitlerowców Poznania. Natychmiast zaczął starać się o przepustkę umożliwiającą opuszczenie naszej rodzinie tego miasta. Niemcy z pewnością wiedzieli jaką pełnił funkcję przed wybuchem wojny, toteż szybko znalazł się na celowniku miejscowego gestapo – zaczęli za nim chodzić. Na szczęście udało nam się w grudniu, w okolicach Bożego Narodzenia z Poznania ,,prysnać”. Ja wraz z ciężko chorą babcią trafiłam pod Opole do Żelaznej, gdzie zamieszkałam u wujka – męża ciotki Eleonory, miejscowego nauczyciela. Tam przez rok musiałam chodzić do niemieckiej szkoły. Wujek był bardzo bojaźliwy i nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że trzyma u siebie polskie dziecko. Rodzice w tym czasie przebywali w Krakowie starając się znaleźć tam dla nas jakieś miejsce na ziemi. Dołączyłam do nich po śmierci babci. Kiedy zmarła w 1940 r., była już ze mnie prawdziwa polska patriotka. Doskonale pamiętam jak boleśnie przeżywałam dzień w którym odeszła – 20 kwietnia. Dookoła na ulicach miasta wiwatowano z okazji urodzin Hitlera, a w domu trwała żałoba. W Krakowie początkowo mieszkaliśmy gdzie tylko to było możliwe – przysłowiowym ,,kątem”. Po jakimś czasie udało się rodzicom znaleźć niewielkie lokum w okolicach Plant, na 3 piętrze kamienicy, w wysiedlonej przez okupanta dzielnicy żydowskiej. Niemcy wynajmowali domy odebrane ich prawowitym właścicielom. Tam przebywaliśmy do końca wojny i w tym mieszkaniu, wiosną 1941 r., ojca aresztowało gestapo. W nocy, o czwartej nad ranem przyszło po niego trzech niemieckich funkcjonariuszy, którzy zabrali go do cieszącego się tragiczną sławą więzienia na Montelupich. Rozpacz była straszna – ojcu groziło wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Został zadenuncjowany przez znanego mu, przedwojennego oficera wojska polskiego. Niespodziewanie, za dzień czy za dwa, przyszedł do nas jeden z tych trzech gestapowców. ,,Czy pani mąż jest w domu?” – bezczelnie zapytał się mamy, która odpowiedziała: ,,Jak to? Pan go aresztował i mnie się pan pyta?”. ,,Skoro mówiliście, że on jest niewinny to powinien być w domu” – odparł gestapowiec. ,,A co, wy tylko winnych aresztujecie?”- ripostowała mama. Po chwili jednak okazało się, że cel wizyty Niemca miał bardzo prozaiczny charakter. Chciał kupić mydło, które spostrzegł w naszym mieszkaniu w trakcie aresztowania ojca. Kiedy więc za jakiś czas nawiedził nas kolejny ze znanych nam z nocnej ,,wizyty” gestapowców, mama była przekonana, iż ów przybył do niej w identycznych intencjach. Na wstępie dłuższej rozmowy niemile widziany gość zwrócił uwagę na niemieckie nazwisko panieńskie mojej mamy proponując jej wpisanie się na Volkslistę. Ta jednak stanowczo odmówiła podkreślając, że mąż by jej tego nigdy nie darował. Niemiec słysząc odpowiedź, ku zdumieniu mamy oświadczył: ,,Zrobię co będę mógł żeby pani mężowi pomóc. Ja też mam dzieci i jak pani córka tak płakała to ja miałem przed oczami swoje dzieci”. Zupełnie nieoczekiwanie okazało się, że ów funkcjonariusz gestapo, który przedstawił się jako Ernst Weiser, świetnie mówił po polsku i podobnie do mego ojca, pochodził ze Śląska – miał czwórkę dzieci i do wybuchu wojny wraz z żoną mieszkał w Bytomiu. Kończąc rozmowę oznajmił mamie, że jutro uda się do swojego szefa i wkrótce da znać co udało mu się w sprawie aresztowanego ojca załatwić. Kiedy pomimo obietnic po kilku dniach mama nie otrzymała od niego żadnych informacji, zaniepokojona powiedziała do mnie: ,,Szybko! Ubieraj się! Idziemy na gestapo pytać się co z ojcem”. W chwili gdy miałyśmy wychodzić, w mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Stał za nimi Ernst Weiser. Kiedy wszedł do środka mama zaczęła ze smutkiem wypominać mu, że przecież zobowiązał się jej pomóc w wyciągnięciu ojca z więzienia. Niemiec pozwolił rozżalonej mamie nieco się wygadać po czym podsumował: ,,Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że za godzinę pani maż będzie w domu”. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że ten zupełnie obcy nam człowiek podjął bardzo niebezpieczną dla siebie grę, której celem miało być wyrwanie ojca z niesławnego aresztu na Montelupich. Przekonał bowiem swojego przełożonego, że może w pełni za ojca ręczyć – skłamał, twierdząc że chodzili razem do klasy, a nawet siedzieli ze sobą w jednej szkolnej ławce. W celu sprawdzenia wiarygodności przedstawionych mu faktów, szef gestapo podczas gruntownego przesłuchania wprost zapytał ojca czy zna niejakiego Ernsta Weisera. Ten nie wiedząc jaka w tej sytuacji powinna być prawidłowa odpowiedź wybrnął mówiąc, że posiada wyjątkowo kiepską pamięć do nazwisk i dlatego nie jest w stanie w tej kwestii jednoznacznie się wypowiedzieć. Na szczęście Niemcy nie drążyli dokładnie przedłożonej im wersji wydarzeń i w efekcie po trzytygodniowym pobycie w gestapowskim więzieniu ojciec wrócił do domu. Kiedy wszedł na górę i przywitał się z nami uszczęśliwiona mama wskazała ręką w głąb mieszkania mówiąc: ,,Tam siedzi twój wybawiciel”. Ojciec był przekonany, że za chwilę zobaczy kogoś ze swoich niemieckich krewnych – zupełnie nie był świadomy tego, że mój wujek odmówił udzielenia mu pomocy. Jako głowa wielodzietnej rodziny nie chciał się narażać i oświadczył mamie, że sami musimy sobie poradzić. Tymczasem ku zaskoczeniu ojca, zupełnie bezinteresownie, podejmując wysokie ryzyko, uratował go jego krajan. Ernstuś – jak nazywaliśmy sprzyjającego naszej rodzinie niemieckiego Ślązaka stał się odtąd swoistym Aniołem Stróżem, który objął moich rodziców ochroną i podczas wojny uratował wiele polskich istnień. Po jakimś czasie – roku, czy dwóch latach oddelegowano go z powrotem do Bytomia. Powód przeniesienia jaki podano w jego aktach osobowych był następujący: ,,Zbyt łagodny dla Polaków”. To był bardzo przyzwoity człowiek. Kiedy został skierowany z powrotem na Śląsk nasza rodzina znalazła się pod opieką jego zaufanego współpracownika, który na jego prośbę ostrzegał ojca i jego przyjaciół przed ,,nalotami” i innymi groźnymi akcjami Gestapo. Dzięki Ernstusiowi więc względnie bezpiecznie doczekaliśmy końca wojny. Kraków, w którym spędziliśmy czas niemieckiej okupacji ostatecznie nie przypadł rodzicom do gustu. W związku z tym, gdy ustały działania wojenne postanowili przeprowadzić się na bliski sercu mojego ojca Śląsk – tak trafiliśmy do Opola. Wkrótce po naszym przeniesieniu się na Opolszczyznę Ernstuś spotkał się z ojcem i wyznał mu, że nie ma zamiaru uciekać na zachód ponieważ, jak sam to ujął, pragnie zostać ,,volkspolnisch”. Na szczęście w odpowiedzi usłyszał trzeźwe, pozbawiające go wszelkich złudzeń słowa: ,,Bracie, jak ty tu zostaniesz to zanim się obejrzysz to cię tu zamkną i wykończą”. Owo gorzkie stwierdzenie Ernstuś potraktował poważnie i niebawem wraz całą rodziną wyjechał w głąb Niemiec. Kiedy wiele lat później spotkał się z ojcem serdecznie dziękował mu za mądrą radę – nie miał już wówczas najmniejszych wątpliwości jaki los spotkałby go w rządzonej przez komunistów Polsce. Skoro w okresie powojennego stalinowskego terroru prowadzono aresztowania i mordowano największych polskich patriotów to co stało by się z rodowitym Niemcem utrzymującym, że w czasie wojny pomagał Polakom? Tymczasem Opole stało się nowym prawdziwym domem dla naszej rodziny. Kiedy skończyłam studia medyczne i początkowo postanowiłam specjalizować się w dziedzinie ginekologii, pierwsze swoje zawodowe kroki stawiałam w opolskim szpitalu położniczym przy ul. Reymonta. Tu poznałam mojego męża (Dr. Stanisław Knopiński, Żołnierz A.K. ps. „Wilga”, uczestnik Akcji „Burza”), który od jakiegoś czasu również odbywał specjalizację w tej placówce. Po paru miesiącach znajomości mąż mi się oświadczył, a po pół roku – w czerwcu 1954 r. mieliśmy za sobą ślub cywilny i kościelny. Jesteśmy małżeństwem od 62 lat. Mamy dwoje dzieci – syna i córkę, czwórkę wnuków i troje prawnucząt.
Andrzej Górski