Tytułem wstępu
Pracuję na powstaniem dwóch artykułów. Sprawa wydaje się powoli na ukończeniu. Wertuję głównie dokumenty źródłowe z epoki. Ale ale. Nie zdradziłem tematyki, a powstaje:
- Księga Rodowodów Górniczych I połowa XIX wieku. Końskie, Gowarczów, Bedlno… [Nie zdradzę tajemnicy, jeśli powiem, że odnalazłem kilkaset nazwisk górników]
- Królewski Korpus Górniczy. Pracownicy Sielpi – Młynów Dzibałtowskich w I połowie XIX wieku. [Celowo napisałem Dzibałtowskich – tak pisaną nazwę w tym okresie]
Pracując nad tą tematyką natrafiłem na dwa teksty konecczanina Sylwestra Jedynaka. Teksty pomimo znacznego upływu czasu od daty ich powstania (połowa lat osiemdziesiątych XX w.) nie tracą na ważkości. Nie mają naukowego zadęcia. Są to dobre historyczno-regionalne opracowania. Zapraszam do lektury.
Krzysztof Woźniak
Wszyscy byli górnikami – Modrzewina
Wieś leży wysoko nad okolicą, niby na grzbiecie gigantycznego prajaszczura. Spojrzysz na zachód, widać stąd rozległą dolinę rzeki Taraski, aż po pasmo gór Oblęgorskich. Spojrzysz na wschód widać kawał doliny rzeki krasnej, aż po horyzont masywu Puszczy Świętokrzyskiej. Wszędzie tylko lasy, piaski i skała. Jak w bocianim gnieździe egzystuje od wieków ta wieś górnicza.
Oficjalnie nazywa się teraz Modrzewina. W okresie międzywojennym nadano jej nazwę Modrzewina Zielona. Potocznie wszyscy mówią na nią Dziadek i wiadomo, że chodzi o wieś z grupy osad staropolskiego górnictwa. Zupełnie inaczej powstawała sąsiednia Kamienna Wola. Na jej założenie uzyskano przywilej królewski z 1563 roku i nadano jej nazwę Wola Zaborowska. Już wtedy „poczęła się sadzić, w której kmieci 5 już osiadłych. Lustratorzy królewszczyzn oceniali, że mogło tam osiąść nawet dwudziestu „bez wielkiej szkody w puszczy, bowiem jest wielka przestronność…”Najpierw kmiecie karczowali puszczę i uprawiali przykopki. Potem zainteresowani się rudą żelaza z płytkich wychodni na polach za wsią. Z czasem odkrywki wyczerpano i trzeba było głębić szybiki. Z pokładów zaciśniętych w piaskoskale o grubości dwunastu cali wykopywano rudy gatunku ilastego. Pola górnicze eksploatowano na potrzeby radoszyckich hut i fabryk.
Najstarszą kopalnię górnicy nazywali polskim imieniem „Jan”. Pruscy i austriaccy geolodzy oznaczali ją na mapach jako „Johan im Krolewiecer Rewier”. Carska administracja zaborcza zrusyfikowała nazwę nadając jej imię „Iwan”. Drugą kopalnię nazwano po polsku „Dziadek” i odpowiednio tłumaczono na niemiecki i rosyjski.
W dziadkowskich kopalniach było dużo wartościowej rudy. Zauważył to Stanisław Staszic w czasie przejazdu z Kielc do Warszawy. W dzienniku podróży pod datą 2 lipca 1797 roku zapisał:
…Od Miedzianej Góry do Końskiego mil pięć i cięgiem lasy. Piaski czerwone kamienie piaszczyste ruda przejęte. Ziemia nie rodzajna w chleb ale obfita w żelazo.
Po dostąpieniu godności państwowych powrócił pamięcią minister Staszic do królewieckich kopalń. W przerobie rud żelaza i kruszców dostrzegał źródło łatwej poprawy dochodów budżetu rządowego.
Minister przejął gospodarkę typu przemysłowego na królewszczyznach podporządkowując je rachunkowi rządowemu. Wyasygnował duże środki inwestycyjne na roboty w kopalniach. Mimo dobrych chęci miało się to stać jego zgubą. Teraz nieliczni badacze upatrują w tym prekursorski błąd woluntarysty. A ówczesne prognozy gospodarcze były zachęcające. Rudy potrzebowały wielkie piece rządowe w Królewcu i Samsonowie. Gromadzono zapasy dla powstających zakładów hutniczych w Bobrzy.
Rudy zawsze było potrzeba. Tylko górników zawsze brakowało. Pochodzili z okolicznych wsi. Do pracy przychodzili z przerwami. Regulaminowe kary pieniężne i ćwiczenie powrozem za brak pilności, nie odnosiły skutku. Do zawodu przyuczali się według tradycyjnego programu „domowej akademii górniczej”. Ojciec przekazywał tajniki zawodu synowi. Wszystkim pokoleniom starozagłębiowskich górników odbierały chęci do pracy stałe braki żywności i zalegające wypłaty zarobków.
W późniejszych czasach dla kopalni „Dziadek” zorganizowano skoszarowaną załogę. Nawet z daleka przybywali tutaj młodzi ludzie podlegający poborowi do armii zaborczej. Za darowanie służby wojskowej odbywanej przez Polaków zwykle gdzieś na Zabajkalu, odpłacali dwudziestopięcioletnią pracą w górnictwie.
W lesie za Skobelowem do tej pory jest miejsce nazwane „Dzwonek”. Górniczy dozorcy z tego miejsca kołatali w metal, aby dźwiękiem przywołać górników na szychtę, lub oznajmić koniec pracy. W wolnym czasie wielu dorabiało ochotniczo w szybikach. Tam wolno było używać materiałów wybuchowych, które górnicy kupowali za własne pieniądze.
Z czasem odważniej sięgano szybikami do głębszych pokładów rudy. Do tej pory na cmentarzu w Miedzieży można znaleźć skorodowany odlew żeliwnego pomnika z napisem:
Górnikom poległym 10 lutego 1859 r. na Kopalni „Jan” – Józefowi Lachowskiemu, Wojciechowi Milczarkowi, Aleksandrowi Krzanowskiemu.
Po upadku powstania styczniowego wygasły piece hutnicze w Królewcu i Samsonowie. Nowe zakłady w Bobrzy nie zostały uruchomione. Na krajowy rynek popłynęło konkurencyjne żelazo rosyjskie. Upadło też górnictwo wokół osady Dziadek. Wyniszczeni ciężką pracą ludzie pracujący pod ziemią zostali bez majątku i zarobków. Chłopi otrzymali nadania na uprawianych rolach. Ukaz carski dopuszczał do uwłaszczenia górników rządowych. Za przepracowane 25 lat pod ziemią należały się im trzy morgi leśnej poręby.
Komisarz uwłaszczeniowy Subotkin zweryfikował 40 górników uprawnionych do otrzymania ziemi.
Geometra urządził wieś wyznaczając równe posady. Do rejestru podzielonych ziemią wpisano wtedy nazwisko Długoszów, Augustyniaków, Stacherów, Milczarków i pozostałych. Wyjątek stanowiła działka nadana dla Jakowa Afanasjewa emerytowanego leśnika narodowości rosyjskiej. Geodezyjną tabelę carski urzędnik zatytułował:
Sieło Iwan-Died w radomskoj guberni.
W pierwszych latach naszego wieku [artykuł pochodzi z 1987 roku] dziadkowskie kopalnie ożyły ponownie, ale na krótko. Właściciel huty „Małgorzata” w Stąporkowie ubiegał się o dzierżawę zatopionych szybów wydobywczych. Za namowa inż. Stanisława Skrzypca konecki hr. Tarnowski projektował kopać dodatkowa sztolnię odwadniającą. Inicjatorów ożywienia kopalń przechytrzył urzędnik dyrekcji z Suchedniowa. Na miejscu wynajął górnika Jan Opalę i paru pomocników. Obciągnęli wodę z szybu i wydobyli dwa kible rudy. Suchedniowski urzędnik otrzymał nadanie eksploatacyjne, bo prawo górnicze stanowiło, że:
Kto pierwszy sięgnął rudy…
Kolejnym dzierżawcą kopalni w Dziadku stały się zakłady ostrowieckie. Zainwestowano trzydzieści tysięcy rubli. Nadzór nie poradził sobie z nadmiarem wody. Nastąpiła likwidacja. Resztki kopalnianych narzędzi, węgla i koksu zakupił Szczepan Wasik z Przyłóg, za symboliczne trzy ruble. Przedstawiciel zbankrutowanego dzierżawcy inż. Piskor utopił w szybie otrzymane za sprzedaż symboliczne ruble wypowiadając przy tym ceremoniale ludową maksymę:
Wzięli diabli krowę, niech wezmą i ciele.
W Modrzewinie pozostało jeszcze trochę ponad dwadzieścia zaludnionych zagród. Mieszkają w nich rodziny emerytowanych górników. W wielu zabudowaniach przebywa ktoś na zwykłym dożywociu. Mieszkańcom częściej przypada asystować w pogrzebach niż w uroczystościach weselnych.
Puszcza podchodzi do stodół i zagród. Las odbiera przestrzeń kiedyś zagarnięta przez ludzi. Ziemia zabliźniła górnicze otwory. Nikt od dawna nie nęka jej wnętrza. Przestarzałe podszybia i górnicze pustki, wszechwładnie objął w posiadanie legendarny Skarbek.
Sylwester Jedynak
Wokoło były same kopalnie – Antoniów
Antoniów zawsze był wsią graniczną. Jego dzieje jak również nazwa, są nadzwyczaj powikłane. Śródleśna osada koszarowa staropolskich górników zawsze była urzędowo podzielona. Wschodnia część należąca do dóbr przemysłowo-rolnych klucza w Chlewiskach nosiła nazwę Antoniów. Zachodnia była własnością dziedzica niekłańskiego. Tą część dzielono jeszcze na Mościska i Pociechę.
Urodzonych w Antoniowie chrzczono i grzebano w Chlewiskach. Mieszkańcy Mościsk i pociechy o posługi takie zabiegali w Niekłaniu. Dopiero po zakończeniu ostatniej wojny, drogą lokalnego plebiscytu postanowiono, że Antoniów będzie administracyjnie należeć do gminy Chlewiska.
Przez krótki okres wieś znajdowała się w byłym powiecie szydłowieckim. Teraz leży w obrębie województwa radomskiego [ artykuł powstał w 1987 r.], ale praktycznie płaci tam jedynie podatki. Takie podporządkowanie administracyjne nie usunęło jednak starych dolegliwości. Reliktem dawnych podziałów jest to, że jedni biegają po metryki do Chlewisk, inni pobierają je w Stąporkowie. Kościół też nie skorygował granic parafialnych.
Wieś zawsze była małą osadą leśną. I teraz horyzont wokoło przesłaniają lasy. Wiejskie pola w poprzek – z północy na południe – przecina nieckowata zapadlina, w której woda wyżłobiła sobie koryto. Dalej mała struga rozrasta się do wielkości rzeki Kamiennej. Wypływa z mokradeł w Czarnym Lesie na zboczach górzystego wału Skalnej Górki. Koło Sołtykowa jest już dużą rzeką, aby rozlać się szeroko pod Bliżynem.
Różnie starano się uzasadniać pochodzenie nazwy Mościska. Wielu pamięta, że do końca pierwszej wojny światowej od granic dóbr chlewiskich do Furmanowa, istniała droga górnicza utwardzona stemplami stemplami drewnianymi. Stara droga przypominała gigantyczny most na rozmokłym gruncie. Stąd osadę górników poddanych dziedzicowi niekłańskiemu nazwano po prostu Mościskami.
Dawni właściciele klucza niekłanskiego, najpierw Małachowscy z Końskich, potem Broel-Platerowie, starali się wprowadzić przemysł do swoich dóbr. W Furmanowie nad Czarną była huta z wielkim piecem. Na krótkim odcinku rzekę przegrodzono siedem razy. Przy każdym upuście pracował jakiś zakład metalowy.
Wielkie piece potrzebowały rudy żelaza i węgla drzewnego. Dlatego pańszczyźnianych chłopów pędzono do kopania rudy i zwęglania stosów drewna. Poddani z Mościsk kopali niskoprocentowy syderyt ilasty. Ci z Pociechy woleli ścinać lasy i wypalać lemieże.
Na ogół wszyscy byli górnikami. Mieszkali w hrabskich barakach służbowych.
Górnicy należący do dóbr niekłańskich szukali rudy w miejscach wskazanych przez nadzorców z Furmanowa. Co parę lat powstawały nowe pola górnicze, na których eksploatowano płytkie pokłady skały zawierającej żelazo. Pola uznane za wyeksploatowane porzucano. I tak przez wieki, całe pokolenia pracowały wokoło leśnej osady na dziedzica.
Pola górnicze otrzymywały nazwy. Gdy je porzucano porastały lasem, a ich nazwę zapominano. Tak przeszły w niepamięć nazwy dziesiątków kopalń rozsianych od Iłży do Przedborza i dalej na północ od Białaczowa po Drzewicę.
Po prastarych kopalniach nie pozostawały żadne ślady, oprócz rozmytych wodą krecich kopców wydobytej warpy. Rudę wydobywano prymitywnymi metodami. Kopano na głębokość najwyżej kilkunastu metrów. Każdy szybik obsługiwała trzyosobowa brygada zwana wtedy kierą. Urobek wydźwignięty kołowrotem przewożono do huty i tutaj po obmierzeniu ilości surowca górnicy otrzymywali zapłatę.
Do Furmanowa prowadziła droga ulepszona klockami. Natomiast wiele wysiłku kosztowało dowiezienie rudy do Aleksandrowa i do huty na Stawkach pod Chlewiskami. Tamtejsi dziedzice nie dbali o stan dróg. Trudną do przejazdu drogę górniczą z kopalni Cecylia do Antoniowa poprawiła kiedyś francuska spółka akcyjna… I tyle pozostało po Francuzach. Dopiero na początku tego wieku warszawska spółka „Elibor” inwestowała więcej w ulepszenie dróg służących transportowi przemysłowemu.
Dla zaspokojenia potrzeb huty na Stawkach pod Chlewiskami pracowały kopalnie: Cecylia, Skalna, Górka, Motyki, Cymbra, Halina i Łopata. Najdłużej były eksploatowane dwie ostatnie. Należały do0 zakładów zmechanizowanych i tam sięgano do głębszych pokładów rudy. Ostatnia upadła Łopata w 1945 r. Odtąd wystygł też w Chlewiskach wielki piec opalany węglem drzewnym. Jego resztki uznano za zabytek i objęto ochroną. Dużo wcześniej wygasł wielki piec w Furmanowie. Z tego powodu zaniechano robót górniczych w kopalniach szybikowych – Piekło, Cmacze, Dębiny, Cisowe i Bieliny. Zatrzymane zakłady wykupiła po pierwszej wojnie światowej od hrabiego Broel-Platera spółka akcyjna z dość odległych zakładów ostrowieckich. Wtedy też na uroczysku Piekło zaprojektowano kopalnię głębinową z nowoczesnym, wtedy, wyposażeniem mechanicznym. Ale ta transakcja nie była szczęśliwa dla hr. Platera. Na skutek inflacji – zbankrutował. Spółka ostrowiecka zatrudniła w Niekłaniu wysokiej klasy specjalistów polskiego pochodzenia i rosyjskich białogwardzistów.
Niekłańska kopalnia długo opierała się kryzysowi. Po dziesięciu latach też upadła. Próbowano odbudować ja po II wojnie światowej. Jednak nigdy nie weszła do eksploatacji.
Ukaz carski po uwłaszczeniu przywiązywał górników do osady. Każda z rodzin zamieszkujących osadę otrzymała po mordze ziemi. Potem za serwituty dodano jeszcze po trzy morgi. Trudno było z tego wyżyć.
Rozpoczęła się migracja w poszukiwaniu pracy i zarobku. Dobre warunki zatrudnienia obiecywali werbownicy ze Śląska. Do Sosnowca wyjechała więc cała rodzina Osińskich. Przybysze tak się w obcym terenie zaaklimatyzowali i rozrośli, że z czasem ulicę w Sosnowcu nazwano ich nazwiskiem.
Schyłek lat międzywojennych pogłębił nędzę mieszkańców leśnej wioski górniczej. Potem przyszła wojna z Niemcami. Pod koniec okupacji Antoniów spłonął.
Po zakończonej wojnie żyjące pokolenie staropolskich górników pracowicie odrabiały szkody wojenne. Całą wieś zbudowano od nowa z drewna.
Zaraz po wojnie przybyły na te tereny ekipy geologiczno-poszukiwawcze. Dla mieszkańców Antoniowa znów pojawiła się szansa zarobku na miejscu. Po wiertaczach weszły przedsiębiorstwa budujące nowe kopalnie: Stara Góra, Edward i Piekło.
Po likwidacji stąporkowskich kopalni rudy żelaza górnicy znaleźli zatrudnienie w Łęczycy i Lubiniu. Odtąd młodzi na Śląsku szukali awansu zawodowego.
Przez Antoniów biegnie dobrze utrzymana droga ze Stąporkowa do Radomia. Kursują autobusy do Szydłowca i Skarżyska. Rodziny wiejskie mają w domach to wszystko, co posiadają ludzie w mieście. Brakuje tylko maszyn rolniczych i sprzętu do uprawy ziemi. Ale nawet przybysz dostrzeże, że wieś starzeje się.
Sylwester Jedynak