Ta szacowna i ciesząca się dużą renomą szkoła, czyli Liceum Ogólnokształcące w Końskich działa już od roku 1915. Jej poprzedniczką była rządowa szkoła średnia dla chłopców, która już funkcjonowała w latach 1836 – 1852 i po dziesięcioletniej przerwie w latach 1862 – 1866. Była to niepełna szkoła średnia o czterech klasach i czteroletnim programie nauczania. Szkoła ta została przeniesiona do Końskich w roku 1836 z Wąchocka. W mieście tym po upadku powstania listopadowego i likwidacji klasztoru cystersów (założonego w XII wieku) pojawił się kryzys. Dlaczego przeniesiono szkołę do Końskich? Otóż działał tu hr. Stanisław Małachowski, który bezpłatnie użyczył na okres 6 lat budynek przy ul. Pocztowej, oraz dał stosowne sprzęty na wyposażenie szkoły. W szkole nauczano 10 przedmiotów obowiązkowych tj. religii, moralności, języków: polskiego, rosyjskiego, niemieckiego i łaciny. A także arytmetyki z geometrią, geografii, rysunku i kaligrafii oraz historii (Rosji, Polski i powszechnej). Dane te zaczerpnąłem z książki „Dzieje koneckiego gimnazjum i liceum”. Ta niższa szkoła średnia dawała możliwość ukończenia IV klas i umożliwiała kontynuowania nauki w V klasie gimnazjum.
Gdy ja rozpoczynałem naukę w koneckim Liceum Ogólnokształcącym, był to okres wielkich przemian ustrojowych. Na egzamin wstępny przyjechałam w grupie uczniów ze Szkoły Podstawowej w Niekłaniu Wielkim. Szkoła o wielkich tradycjach patriotycznych, kierowana była wcześniej m.in. przez rodziców Janka Bytnara „Rudego”. Na egzaminie wstępnym do ogólniaka dostałem pytania dotyczące książki „Samotny biały żagiel” i innych autorów radzieckich. Po egzaminie będąca z nami nauczycielka z Niekłania, poinformowała nas, że egzaminu nie zdał tylko jeden z naszych kolegów (syn organisty). Później dowiedziałem się, że ponieważ nie dokonałem wcześniej wyboru zostałem zapisany do klasy z jęz. francuskim. Ten losowy wybór języka miał jak się okazało później duży wpływ na moją przyszłą karierę zawodową. Natomiast zdecydowałem, aby do ogólniaka w Końskich dojeżdżać pociągiem. Nie przewidziałem jednak, że pociągi w okresie zimowym będą się tak mocno spóźniać. To była nie tylko dodatkowa strata czasu, ale i dezorganizacja zajęć lekcyjnych. Gdy mijała połowa pierwszej lekcji, a czasem i później do klasy wchodziła grupa „dojeżdżających”. Z pewnością już na starcie nie zasługiwaliśmy na szeroki uśmiech prowadzących zajęcia. Do tego dochodziła różnica poziomów nauczania w szkołach z których przyszliśmy.
Tak więc adaptacja do nowego wyższego poziomu nauczania musiała trochę dłużej potrwać. Pamiętam, że bałem się, aby mnie nie poproszono o głośne odczytanie wobec całej klasy mojej pracy domowej z języka polskiego. Podświadomie realizowałem myśl Marka Twaina:
„Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydawać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”.
Podobnie było i z matematyką. W szkole podstawowej byłem dobrym z matematyki, a w ogólniaku często słyszałem pouczenia:
„naucz mi się tego, kiedy mi się tego nauczysz”.
Na szczęście mózg młodego człowieka, ma ogromne rezerwy i może chłonąć wiedzę jak gąbka. A propos. Byłem zszokowany gdy się dowiedziałem, że DNA gąbki sprawia, że gdy ją potniemy na drobniutkie kawałeczki i włożymy do pojemnika z wodą to wszystkie cząstki ponownie się połączą. Gąbka będzie taka jak przed pocięciem. I tak może czynić wiele razy. Pan Jourdin z „Mieszczanin szlachcicem” Moliera powiedziałby: „och jak ja kocham tą naukę”.
Oprócz nowej wiedzy, którą trzeba było opanować, należało dostosować się do nowych metod indoktrynacji ideologicznej. W wielką siłę urosła organizacja Związku Młodzieży Polskiej. W szkole podstawowej, aby zagwarantować, że wytypowane lektury jak np. „Szpak ptak wiosenny” Siergieja Mstisławskiego przeczytają wszyscy w klasie musieliśmy przychodzić do szkoły na godz. 7 i przez 1 godz. nauczycielka odczytywała kolejne fragmenty książki. W szkole średniej już były spotkania gdzie uczono podstaw ideologicznych nowego systemu. Na szczęście nie trwało to długo i dobrze, że nie zajmowali się tym nasi profesorowie. Wiadomo, że w procesie dydaktycznym nie tylko program nauczania jest ważny, ale także jak ta wiedza jest podawana.Chciałbym więc teraz napisać, którzy profesorowie zostawili mi trwały ślad w mojej pamięci. Mówiąc językiem współczesnym, wrzucili mi wiedzę na mój twardy dysk. Najtrafniejsza ocena pracy nauczycieli jest dopiero po ukończeniu szkoły. Teraz więc gdy to piszę mam ogromny dystans czasowy i mogę ocenić, która wiedza została zapamiętana i która najbardziej mi zaprocentowała. Okazało się, że fizyka i matematyka, której uczył mnie prof. Jerzy Wasyńczuk, umożliwiła mi dostanie się na studia politechniczne i terminowe ich ukończenie. Natomiast języki obce umożliwiły mi pracę za granicą. I tutaj chylę głowę przed panią profesor Izabelą Batko. Naturalnie, aby mnie ukształtować dołożyli pracy i inni profesorowie jak: prof. Barbara Kwiecińska z języka polskiego, prof. Irena Struzik z biologii, prof. Krzysztof Struzik z chemii. Nie wymieniam wszystkich, którzy mnie uczyli i pozostawili mi miłe wspomnienia, gdyż chcę wyróżnić tylko dwoje najpierw wymienionych profesorów: Izabelę Batko i Jerzego Wasyńczuka. W tzw. demokracji panie mają pierwszeństwo więc zacznę od pani profesor Izabeli Batko.
Izabela Batko
Izabela Batko, z domu Kozicka urodziła się w Wiesiogonsku w roku 1890. Później mieszkała w Wołkowysku.
Miejscowości te znajdują się na terenie dzisiejszej Białorusi w obwodzie grodzieńskim. Miasto Wołkowysk założone było przez księcia Mendoga. To tutaj 11 stycznia 1386 roku na zamku w Wołkowysku, poselstwo polskiej szlachty zawarło umowę z Władysławem Jagiełłą, na mocy której po zawarciu związku małżeńskiego z Jadwigą Andegaweńską, miał objąć polską koronę. W grodzie tym w okresie od XVI do XVIII wieku odbywały się sejmiki Wielkiego Księstwa Litewskiego. Myślę, że takie krótkie wtrącenia historyczne mogą być przydatne jak i to, że Jagiełło wiedząc o plotkach na jego temat, że wygląda jak niedźwiedź, zaprosił polskie poselstwo do obejrzenia go jak się kąpie.
Można by zapytać jak to się stało, że pani Batko znalazła się w Końskich? Otóż w związku z utratą polskich ziem na wschodzie w roku 1945 otrzymała decyzję repatriacyjną ze skierowaniem do Żyrardowa. Nie znam przyczyny dlaczego zamieniono jej miejsce na Końskie. Po przyjeździe udała się na ul. Pocztową 2 gdzie mieszkał pan Zygmunt Janiszewski. On zaprowadził ją na jej miejsce zamieszkania.
[To jego wnuk Krzysztof Woźniak oraz pan Ryszard Cichoński udostępnili mi niektóre dane o pani prof. Izabeli Batko. Pan Krzysztof Woźniak spotykał panią Batko w czasie wigilii na Boże Narodzenie. Zarówno on jak i jego siostra otrzymywali wtedy od pani prof. Batko książki z dedykacją.]
W roku tj. 1945 pani Batko podjęła pracę w Liceum Ogólnokształcącym jako nauczycielka języka rosyjskiego i francuskiego. Pracowała tam do roku 1972; czyli, że pracowała do 82 roku życia. Zmarła 12 marca 1991 przeżywszy 101 lat. Można pozazdrościć pani prof. Batko takiej sprawności ciała i umysłu, aby być czynnym zawodowo do 82 roku życia.
Sądzę, że to cecha Polaków ze wschodnich terenów, które nam odebrano. Podam dwa przykłady. Jeszcze niedawno 102 letnia Polka spod Lwowa pracowała w USA na Florydzie wożąc w wózku schorowane 80 letnie Amerykanki. A prof. Stefan Banach genialny matematyk z którego książek uczyłem się na politechnice, przychodził czasem na poranne zajęcia we fraku. Gdy go pytano gdzie się wybiera, mówił ja dopiero nad ranem wróciłem z rautu.
Teraz już mogę przejść do moich osobistych refleksji z nauki języka rosyjskiego i francuskiego. Zacznę od języka rosyjskiego. Miałem tu dość łatwo gdyż w szkole podstawowej był więcej niż dobry poziom nauczania języka rosyjskiego i dodając do tego naukę u prof. Batko mogłem zbierać komplementy na studiach. Wyliczyłem, że w czasie całego okresu nauki uczyłem się języka rosyjskiego o 1 rok dłużej niż języka polskiego (w czasie studiów miałem 5 lat języka rosyjskiego, a języka polskiego już nie było). Gdy zacząłem pracować mogłem korzystać z prasy technicznej wydawanej w języku rosyjskim. To dawało z kolei możliwości, szybciej być zauważonym. Pani prof. Batko czasem wspominała:
„W moim domu mówiło się w trzech językach po polsku, po rosyjsku i po francusku”.
Dom rodzinny był już dla niej szkołą. Moja nauka języka francuskiego zaczęła się dość burzliwie. Już po pierwszym roku nauki dostałem wraz z kilkoma kolegami poprawkę. Przyznaję, że się tym przejąłem i zacząłem nadrabiać braki z gramatyki. Głównie chodziło o wkuwanie odmiany czasowników nieregularnych i przeczytaniu zaległych lektur. Zaprocentowało to tym, że zostałem zauważony i przez to, częściej byłem odpytywany, a to najlepsza metoda, aby były postępy w nauce języka obcego. Co jeszcze charakteryzuje panią prof. Batko to skłanianie uczniów do mówienia po francusku, już przy małym zasobie znajomości słów obcych. Używane były do tego sprytne zachęty. Chcesz iść do toalety, poproś w języku francuskim. Chcesz usprawiedliwić się, że z różnych przyczyn nie przygotowałeś się dobrze do lekcji, powiadom o tym wypowiadając określoną formułę, którą zaproponowała. Te metody były tak skuteczne, że gdy spotkałem się z klasą po długiej 50-letniej przerwie, zapytałem co im zostało z nauki języka francuskiego, większość wypowiedziała wyuczoną długą formułkę usprawiedliwienia. W te formułki wplecione były słowa grzecznościowe np. przepraszam panią. Inne gesty grzecznościowe do kontaktów w klasie, na korytarzu czy w pokoju nauczycielskim były skrupulatnie przez panią profesor egzekwowane. Gdy chłopcy chcieli „zarobić” jakieś plusy, to starali się podać pani prof. płaszcz, ale szybko mogli te plusy stracić, gdy np. pomylili płaszcz. Pamiętam, że koleżanki (nie tylko z klasy języka francuskiego) pytały panią prof. Batko o to jak się zachowywać w różnych sytuacjach życiowych, aby być taktownym. Ja nauczyłem się języka francuskiego w szkole średniej na tyle, że stało się to dla mnie dobrą bazą do samodzielnego douczania się i podtrzymywania tej wiedzy którą zdobyłem. Francuzi mówią il faut ramer, trzeba wiosłować, aby się nie cofać. Ja dość szybko dostałem szansę, aby solidnie powiosłować. Zaraz po studiach wyjechałem do Francji. I tam nastąpiło skonfrontowanie wiedzy teoretycznej z praktyczną. Takim egzaminem dla mnie było zwiedzanie zakładów samochodowych SIMCA. Po zakończeniu zwiedzania dowiedziałem się, że chce ze mną rozmawiać dyrektor. Miałem tremę jak to będzie z mówieniem, ale wyszło całkiem dobrze.To sprawiło, że zawodowo związałem się z motoryzacją pracując w kraju i za granicą. Mam świadomość, że pani prof. Batko dobrze przygotowała mnie do takiej pracy. Dlatego bardzo ją cenię i miło wspominam. A poprawka na początku nauki, była tylko narzędziem do osiągnięcia określonego celu.
Jerzy Wasyńczuk
Prof. Jerzy Wasyńczuk uczył w liceum matematyki i fizyki. Był on absolwentem Uniwersytetu Kijowskiego (ukończył go z drugą lokatą). Urodził się w roku 1894, a w liceum pracował do roku 1968. Pamiętam jak mówił czasem:
„Ja matematyki i fizyki mogę uczyć w sześciu językach – w starogreckim, greckim, polskim, rosyjskim, niemieckim i francuskim”.
Na tzw. kresach ujawniło się wielu Polaków o nadzwyczajnych zdolnościach. Przykładowo Witold Zglenicki, ukończył studia w Petersburgu w klasie prof. Mendelejewa z pierwszą lokatą i na początku XX wieku uznawany był za najbogatszego na świecie (właściciel pól naftowych w Baku).
Prof. Jerzy Wasyńczuk prowadził zajęcia lekcyjne podobnie jak profesor akademicki. Zawsze spokojny i opanowany. Pamiętam, że gdy ktoś miał duże problemy ze zrozumieniem lekcji, mógł mu powiedzieć „głuptasku” i powtórzył wyjaśnienie niezrozumiałego tematu. Kiedyś było takie zdarzenie. Tematem z fizyki było: jaki obraz świecy zobaczymy na ekranie gdy będziemy zmieniać soczewki? (wypukłe czy wklęsłe), jakiś dowcipniś zdmuchiwał kilkakrotnie ogień świeczki. Pan prof. ze stoickim spokojem powiedział:
„Nie chcecie doświadczenia to zobaczymy coście zapamiętali z teorii”.
A jak profesor oceniał wykutą definicję matematyczną. Powiedział „jedno słowo za dużo” i dodał „matematyka jest wiedzą ścisłą i w definicjach nic nie można ująć ani dodać“.
Jedną z zasad pedagogiki, jest aby uczeń podążał za nauczycielem. Najpierw trzeba temat tak przedstawić, aby uczeń mógł zrozumieć, a później przekonać się czy to zrozumiał. Pamiętam, że gdy była lekcja z fizyki o falach elektromagnetycznych, prof. Wasyńczuk wyjaśniając jak prędkość fali głosowej zamienić na prędkość fali elektromagnetycznej (te ostatnie są ~ milion razy szybsze) pokazał taki przykład:
„Wyobraźmy sobie że piękna dziewczyna chce się szybko przemieścić, siada więc na uskrzydlonego pegaza i bardzo szybko dostaje się do celu. Jeśli domyślnie uznamy, że dziewczyna to fala głosowa, a pegaz to fala elektromagnetyczna to posadzenie fali głosowej na falę elektromagnetyczną można wykorzystać do przesyłu fali głosowej lub obrazu jako fali elektromagnetycznej. Ja ten przykład pamiętam do dzisiaj więc myślę, że inni też to zapamiętali. Prof. Wasyńczuk uczył w ogólniaku do 1968 roku, kiedy to odszedł na emeryturę. Wymienieni przeze mnie prof. Batko i prof. Wasyńczuk do końca swojej długiej pracy w liceum wykazali się bardzo dobrą jak na swój wiek kondycją fizyczną i dydaktyczną. Już nie wspominam o bardzo wysokich umiejętnościach.
Dalszy ciąg moich przygód z językiem francuskim
Teraz chciałbym napisać coś o dalszym ciągu moich przygód z językiem francuskim. Była to konfrontacja wiedzy nabytej w szkole z wiedzą jaka jest potrzebna aby móc funkcjonować we Francji. Pierwsza niespodzianka była w dniu przyjazdu do Paryża. Wujek nie wiedział o moim przyjeździe, więc był w pracy. Mając do dyspozycji zamienione na franki 4 dolary (tyle NBP sprzedawał na wyjazd) poszedłem w południe do małej restauracji rodzinnej, aby coś zjeść. Pilnowałem, aby nie przekroczyć budżetu więc wziąłem tylko jedno danie tj. pieczeń wieprzową. Zaryzykowałem dodatek ratatouille nie wiedząc co to jest. Okazało się że to było coś jak leczo. Rodzice mnie ostrzegali, że we Francji jedzą ślimaki i żaby. Obsługiwała mnie córka właścicieli. Gdy zrezygnowałem z wina, wyszedł zobaczyć mnie ojciec panienki. A jak odmówiłem zamówienia serów i kawy wyszła zobaczyć co to za oryginał przyszedł, matka panienki. Problemem w restauracji jest odczytanie menu. Napiszą np. wołowina a la Chateaubriand (może być np.tak krwista, że dla Polaka niejadalna), ziemniaki a la Pont Neuf (nowy most) itd. Innym jest problem finansowy. Nie wolno np. zamówić prosząc o butelkę dobrego wina, gdyż samochód trzeba będzie sprzedać, aby zapłacić rachunek. Trzeba więc oprócz języka znać zwyczaje. Najlepiej powiedzieć kelnerowi mam 10 euro co by pan zaproponował? Już na następny dzień poszedłem na targ warzywno-owocowy. Nowe niespodzianki. Powiedziałem proszę jeden kg gruszek? Żadnej reakcji. Pomyślałem, że zrobiłem błąd w wymowie. Ale usłyszałem jak moja sąsiadka w kolejce powiedziała : Proszę 2 funty wiliamsów. To już wiedziałem, trzeba zamiast kilogram powiedzieć 2 funty i nie niewiadomo jakich gruszek, ale wiliamsów, konferencji lub innych. Z płaceniem było jeszcze gorzej gdyż niedawno była denominacja 100 do 1 i stare franki, stare centymy i nowe centymy miały tą samą wartość. Nie używali słowa frank tylko bal. Jeśli coś miało cenę 100 starych franków, to mówili 100 bal czyli 1 nowy frank. Podobnie na auto mówili bagnole (moja drynda), na pieniądze fric, a na policjanta flic. Wkrótce okazało się, że prawie nie mówią dzień dobry czy do widzenia. Wchodząc do kawiarni jednym rzutem oka widział czy są sami panowie czy też są i panie. Jeśli byli sami panowie to na powitanie mówił panowie, a gdy towarzystwo mieszane mówił panowie i panie. To samo na pożegnanie. Gdy był nawet późny wieczór nie należało mówić dobrej nocy gdyż to tak jakbyśmy kazać im iść spać. Życzyło się dobrego wieczoru. Prawdziwe schody językowe były dopiero gdy wiele lat później, zacząłem pracować w zakładach Renault. Tutaj doszedł język techniczny i warsztatowy. Język techniczny ma tak wielki zasób słów, że słowniki są grubsze od słowników z językiem użytkowym. To są maszyny, ich części, narzędzia, operacje technologiczne, narzędzia pomiarowe itp… W zakładach Renault w Le Havre nad Atlantykiem grupa polskich narzędziowców liczyła ~ 40 osób. Fabryka zatrudniała ~ 8 tysięcy pracowników. Ja byłem szefem grupy polskiej i miałem do dyspozycji taką prakomórkę (działała tylko w zakładzie), abym był dostępny w każdym momencie. Rano grupa szefów miała obchód (jak w szpitalu). Przed każdym narzędziem omawiano co jest do zrobienia ile czasu na tą pracę i kto będzie to robił. Oprócz tego były prace awaryjne związane z ciągłą pracą kilkunastu linii pras. A oto przykład języka warsztatowego. Pewnego razu będąc na stołówce (posiłki były w różnych godzinach) otrzymałem informacje, że na linii 7 pras jest awaria. Usłyszałem po francusku poincons est mort. Wystraszyłem się gdyż to oznaczało, że coś nie żyje (zły odbiór jak to z tłoczni gdzie hałas dochodził do 115 decybeli). Przybiegłem na linię nr 7 i na miejscu okazało się, że na drugiej prasie wyłamał się stempel. Dali nam 15 minut na wymianę stempla. To bardzo mało bo po stempel trzeba iść do magazynu, zabezpieczyć suwak prasy aby nie opadł i dokonać wymiany. W języku warsztatowym stempel nie żyje oznacza, że się złamał. Linie pras pracują w sposób automatyczny (ciągły) i tam postój jednej prasy, oznacza, że 6-7 pras stoi.
Pracując w Polsce w Fabryce Samochodów Małolitrażowych zostałem wpisany na listę pracowników, którzy będą wyjeżdżać za granicę. Zrobiono nam specjalne szkolenia jak rozmawiać z partnerami zagranicznymi. Jak się godnie zachowywać itd. Poproszono osoby doświadczone w wyjazdach zagranicznych z dużych śląskich zakładów, aby podzielili się z nami swoimi doświadczeniami.To mi bardzo pomogło. W Hawrze miałem kilka zdarzeń, które podbudowały mój autorytet. Gdy mieli kłopoty z dostawcą tłoczników z Niemiec przydały mi się dwa lata lektoratu z języka niemieckiego. Później wiedząc, że oni już zapomnieli o Wielkim Poście załatwiłem u szefa stołówek, danie rybne na środę popielcową. Zaskoczyło mnie, że to mu się bardzo spodobało i powiedział: przygotuję wam coś specjalnego. Przygotował solę a la madame Walewska. Danie wykwintne. Dodatkowo zamówił dla grupy polskiej kelnerki. Normalnie jest samoobsługa, ale wtedy zabrano by nam nasze dania. Zaskoczenie było ogromne. Przy moim stoliku siadywał ksiądz – robotnik, którego widywałem jako celebransa Mszy św. w kościele Notre Dame w Le Havre. On także nie pościł. Ja to zdarzenie nazwałem ewangelizacją przez żołądek. Jeszcze wspomnę o innym zdarzeniu, kiedy to dyr. naczelny Renault Le Havre zaprosił mnie do gabinetu. Było to na koniec rocznego kontraktu, ale to nie był główny motyw. Narzędziowcy francuscy pracujący z nami często swoje przewinienia przypisywali nam (bali się konsekwencji) Postanowiłem ich zaskoczyć. Gdy moja grupa ubrała się w cywilne ubrania (jak do cywila) poprosiłem, aby cała grupa weszła na halę narzędziowni, każdemu podali rękę i powiedzieli do widzenia. To było jak uderzenie pioruna. Szefostwo francuskie określiło to jako wydarzenie bezprecedensowe, które nigdy nie miało miejsca. Powiedzieli, że jeśli kogoś zaproszą do współpracy do głównie Polaków. Informacja poleciała do Paryża, a dyrektor naczelny zaprosił mnie na południe do swojego gabinetu. Pora dnia oznaczała, że zaprasza mnie na obiad. W zakładzie tym zejście szefa tłoczni na halę było traktowane jako wielkie wydarzenie. To było więc wielkie wyróżnienie. Pomyślałem zaraz o czym będzie rozmowa i jak trzeba być skoncentrowanym, aby nie było jakiejś wpadki językowej. Przywitał mnie szef firmy ze swoją „otoczką” i po krótkiej kurtuazyjnej rozmowie wyszliśmy z gabinetu dyrektora naczelnego do wielkiego salonu restauracyjnego gdzie kelnerzy stali w pełnej gotowości. Karty menu zawierały duży wybór potraw. Ponieważ wcześniej przy różnych wyjazdach służbowych już byłem w takich sytuacjach więc „włączyłem luz” i nie było problemów. Ten luz to szybkie budowanie zdań krótkich oraz doświadczenia z wyjazdów służbowych. Byłem kilka razy w Strasburgu w zakładzie produkującym wielkie prasy. Dla nas wyprodukowali dwie prasy o 1200 ton nacisku i kilkanaście o 650 ton nacisku. Na stołach tych pras można robić „potańcówki”. Ale wróćmy do naszych baranów jak mówią Francuzi. Wizyta u naczelnego była owocna gdyż niedługo po tym zdarzeniu otrzymaliśmy propozycję dalszej współpracy. Dodam jeszcze, że ślusarze narzędziowi to zawód elitarny. Trzeba „z ręki“ dać dokładność setnych części milimetra. Tu dodam coś z języka warsztatowego naszych narzędziowców. Gdy zapytałem jednego z bardzo dobrych fachowców z Kielc, co aktualnie robi ? Odpowiedział: „wyprowadzam dno matrycy, gdyż mój kolega, narobił dołów“. Te doły to zagłębienia na 0,1 do 0,2 mm. Oni pracują jak dentyści. Mają szlifierki o 25 000 obr/min i wymieniają tylko narzędzia ścierne. Efekt finalny ich pracy to wykonanie wytłoczki i jeśli kontrola techniczna przyjmie ją (pomiary robią roboty w trzech osiach) to znaczy, że praca na tym tłoczniku jest zakończona. Zaakcentowałem w tych moich refleksjach głównie to jak przydała mi się baza językowa jaką uzyskałem w ogólniaku. Nie mówiłem, że do pracy w roli szefa kontraktu byłem egzaminowany. Wyglądało to tak: doświadczony inżynier, który przez wiele lat pracował w handlu zagranicznym spotkał się ze mną na kawie i zaczęliśmy rozmawiać po francusku o sprawach technicznych. Dopiero to dawało zielone światło do załatwiania formalności wyjazdowych. Nie rozwijałem tematu jak zaowocowała nauka fizyki, matematyki czy chemii w czasie studiów politechnicznych gdyż uznałem, że to oczywiste, że aby ukończyć studia, trzeba umieć te przedmioty. No a język polski i to, że tak obawiałem się opracowań własnych. Prof. Barbara Kwiecińska dała nam niezły wycisk w okresie przedmaturalnym z ortografii i analizy znanych dzieł literackich i strach się ulotnił. To dzięki temu zacząłem pisać wspomnienia z wakacji i inne. Jako podsumowanie tych krótkich wspomnień wybrałem zasłyszaną scenę z oświadczyn (najpewniej w audycji Radia Lwów nadawaną w każdą niedzielę na falach Radia Katowice). Oto młody przyszły aktor Andrzej Szczepkowski chciał poślubić Romę córkę znanego pisarza Jana Parandowskiego. Przyszedł się oświadczyć. Twórca Dysku Olimpijskiego zaprosił kandydata na męża jego córki na rozmowę. Prosił,aby córka nie była obecna przy rozmowie. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Nobla Parandowski zapytał najpierw, co ty chłopcze chcesz w życiu robić ? A następnie,a jakie szkoły ukończyłeś? Andrzej Szczepkowski odpowiedział: W roku 1940 zdałem maturę w Liceum Neoklasycznym im. Jana Długosza we Lwowie. Gdy tylko to usłyszał Jan Parandowski, powiedział głośno: „Roma możesz już wejść. Wszystko jest w jak najlepszym porządku”. Jan Parandowski urodził się we Lwowie w roku 1895 i z pewnością znał rangę wszystkich szkół lwowskich. Okazało się, że ranga ogólniaka była tak wielka, że przydała się nawet w celach matrymonialnych. Mój ogólniak konecki też ma dużą renomę. Będąc służbowo w firmie EXBUD w Kielcach, gdy tylko wspomniałem, że jestem absolwentem ogólniaka w Końskich, mój rozmówca powiedział: Panie w Kielcach absolwenci ogólniaka koneckiego są na bardzo eksponowanych stanowiskach. Aby jeszcze bardziej wzmocnić tą dumę z ukończenia renomowanego ogólniaka koneckiego wystarczy zapoznać się z tym jak zachowywali się profesorowie i absolwenci w czasie wojny. Ile było bohaterskich postaw z oddaniem życia włącznie. Sądzę, że wspaniała inicjatywa moich kolegów z klasy, aby co jakiś czas spotkać się i porozmawiać jest dobrą drogą do tego, aby podtrzymywać pamięć o naszej szkole. Dodam, że opracowanie to znajdzie się w 7 tomie „Almanachu Świętokrzyskiego”.
Witold Kabała
Ad vocem
Z wielką radością przyjąłem informację od p. Witolda Kabały, iż chciałby opracować krótkie biogramy „swoich” profesorów z koneckiego ogólniaka, którzy tak wielki wywarli wpływ na dalsze jego życie. Szczególnie byłem zainteresowany postacią p. Izabelli Batko, która swoje koneckie losy przypadkowo związała z moją rodzina. Pozwolę sobie zatem nieco dopowiedzieć do zaproponowanego przez p. Witolda Kabałę biogramu.
Izabela Batko – starsza, dystyngowana pani
Z zapamiętanego opowiadania Zygmunta Janiszewskiego
Pani Izabela Batkowa (tak była nazywana w mojej rodzinie) znalazła się w mieszkaniu moich dziadków na ulicy Pocztowa 2 prosto z dworca kolejowego. Tu skierowała pierwsze kroki w mieście Końskie, pokierowana prawdopodobnie przez znajomego dziadka. Została przyjęta przez babcię Stanisławę i Zygmunta Janiszewskich bardzo ciepło. Zaowocowało to wieloletnią przyjaźnią. Był rok 1945, Końskie powoli podnosiło się z „okupacyjnej nocy”.
Kochanym dzieciakom na gwiazdkę
„Kochanym dzieciakom Basi i Krzysiowi na gwiazdkę od I. Batkowej. 24.12.60”.
Ta dedykacja na kartach książki Miry Jaworczakowej „Oto jest Kasia” wydanej po raz pierwszy w 1959 roku, została w zbiorach rodzinnych Barbary Wizy z wdzięczną pamięcią.
Wigilii w mieszkaniu Pocztowa 2, z udziałem pani Batkowej, w latach 50. i 60. była kilka (a może kilkanaście). Pamiętam podniosłą i nieco sztywną atmosferę, która towarzyszyła uroczystości wieczerzy wigilijnej.
Książeczek wręczonych dzieciakom w wigilię było więcej. Zachowała się ta jedna.
Wizyty pani Batkowej nie ograniczały się do tzw. świątecznych. Wpadała też będąc na zakupach.
Cytaty z języka francuskiego
Moja mama Halina Woźniak (z d. Janiszewska) do późnej swojej starości potrafiła cytować całe zdania z literatury francuskiej, oczywiście znając treść przekładu w języku polskim. Ulubionym też zwrotem wygłoszonym po francusku było kilka zdań, które tłumaczyły nieprzygotowanie się do lekcji języka francuskiego z powodu… (i tu następowały liczne odmiany tzw. powodów).
Wyjaśnić muszę nieco skąd się wziął ten język francuski u mojej mamy. Mama uczęszczała w roku 1945 i 1946 do pierwszej klasy Liceum i Gimnazjum Ogólnokształcącego. Niestety nie podołała wysokiemu poziomowi nauki w odrodzonej szkole średniej. W pierwszej klasie otrzymała poprawkę z języka francuskiego, natomiast w drugiej na świadectwie szkolnym zapisana jest ocena z tego języka – niedostateczny. Dodam, że nauczycielką języka francuskiego była Izabella Batko. Mama wspominała, że nauka w szkołach wiejskich: Piekle, Niebie nie była prowadzona na wystarczającym poziomie, a i czas okupacji też nie sprzyjał rozwojowi małej dziewczynki. Dziadkowie przez okres okupacji mieszkali w leśniczówce Kamienny Krzyż (w naszej rodzinie mówiło się nie inaczej jak Krzyż Greinerowski). Odszukałem świadectwo nie otrzymania promocji do drugiej klasy liceum.
Gra w karty
Dziadek Zygmunt Janiszewski był namiętnym graczem w preferansa. Pamiętam spotkania dziadka w gronie pp. Bubaka i Penkina i ich namiętną grę o jakieś drobniaki. Pani Batkowa bardzo rzadko przychodziła na tzw. tygodniu nie zapowiedziana. Zdarzyło się to raz w mojej obecności i grupy graczy. Została oczywiście zaproszona do gry. Pamiętam, że powiedziała z niesmakiem:
„Gra w karty, a fe!”
Pozwoliłem sobie ubarwić biogram w fotografie i in., które pozostały w rodzinnym archiwum odpowiednio je podpisując.
Pomoc przy powstaniu tej części artykułu okazał również niezawodny kolega Ryszard Cichoński.
Krzysztof Woźniak.